Ruszyliśmy z Pont de Chevres koło 11. Tak wyszło. Musieliśmy przepakować plecaki, a ja przy okazji poprzepinałam cały system nośny w plecaku Jose- ustawiając go tak jak bym to zrobiła dla siebie. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu, a środek ciężkości Jose był tak wysoko, że obserwując jak balansował na Port de la Pez byłam przerażona. Jose trochę kwękał, ale potem przyznał mi rację. Zawieszony niżej i mocno oparty na biodrach plecak jest stabilniejszy. To temat na oddzielny post, plecak zapakowany na ciężkie warunki powinien też być wąski i płaski, a rzeczy zwykle powrzucane luźno do kieszeni muszą wylądować w środku. To wie każdy, kto jest słaby jak ja. Silny pewnie to lekceważy, ale i on trafi kiedyś na trudny moment, zresztą po co się niepotrzebnie męczyć.
Wyszliśmy GR10 na wschód. Początkowo podchodziliśmy leśną drogą, potem zacienioną wąską ścieżynką. Z tyłu pokazały się dalekie wierzchołki Neouvielle, po jakimś czasie (ponad godzinie) minęliśmy zaporowe jeziorko i wyszliśmy na hale. Niesamowity widok. Cudowny, zwłaszcza, że pojawia się niespodziewanie. Niestety fotograficznie bardzo trudny- wszystko pod słońce. W czerni i bieli jest nie najgorzej, ale kolory wyszły mi słabo.
Chociaż to wrzesień góry były jadowicie zielone, a wyjedzone krótko trawy pełne liliowych krokusów. Cabane d’Ourtiga jest duża, wygodna i otwarta. Na strychu zmieści się nawet duża grupa. Spotkaliśmy tam dwójkę starszych Francuzów, potem minęła nas jeszcze para podążająca GR10. Widzieliśmy wcześniej jak suszyli namiot- w samo południe tak jak zwykle robię też ja.
Ścieżka nad lac Nere odchodzi od GR-u znacznie wyżej niż przypuszczałam. Już się bałam, że jej nie znajdziemy, ale zauważyłam na zboczu stado owiec. To właśnie ich trasę na wyższe piętra doliny oznakowano (jest strzałka na kamieniu z napisem „lacs” i kopczyk).
Początkowo droga pnie się łagodnie, robi się stroma w miejscu gdzie przekracza pierwszy próg.
Można tam się wspiąć po trawkach- to tylko kawałek, albo przejść częściowo oberwanym skalistym trawersem. Wybraliśmy trawki.
Za progiem pojawiły się płaskie łączki pełne malowniczych zakoli rzeczki, dalej kilka rozrzuconych w skalistym terenie jeziorek. Spotkaliśmy tam faceta z psem. Labrador trochę z nami pogadał (intensywnie machając ogonem). Właściciel- Katalończyk wydawał się bardzo zmęczony. Powiedział, że przyszli z Espingo i idą już od 10 godzin. Trochę nas to zdziwiło, bo do Espingo nie jest aż tak daleko, my mieliśmy zamiar dojść do cabany Arrouge przed zmrokiem. Jose nawet się zaśmiał, że skoro przeszedł to pies, to i nam na pewno się uda i poszliśmy dalej pod górę według opisów kolegów z forum, wspomagani jeszcze mapką Olliviera i jego wyceną trudności -T5 (dla pocieszenia -miałam też opis, że „wszystko na nogach”). Podejście znad Lac Nere było strome i chociaż wyglądało groźnie naprawdę okazało się proste. Musi być paskudne jeśli leży śnieg.
Wyszliśmy na przełącz pod Pic Hourgade, gdzie jak to w Pirenejach ukryło się i jeziorko i staw. Podobno można stąd łatwo wejść na szczyt. Nie spróbowaliśmy, bo było już za późno.
Obeszliśmy jeziorko, znaleźliśmy zejście. Wyglądało tak:
Do dzisiaj nie wiemy czy zeszliśmy najłatwiejszą drogą. Szłam pierwsza, wydawało mi się, że szczerbą da się zejść, a nawet, że są ślady jakby ktoś to już robił, więc opuszczałam się kawałek i czekałam na Jose. Nie było prosto, pomimo wielkiej ilości stopni- nie zawsze skalistych, ale wystarczająco solidnych, większość chwytów stanowiły luźne płyty, które się niestety ruszały. Jose w końcu wkurzył się i zrzucił plecak, jak zwykle za ciężki, pomimo aktywnego usuwania gadżetów i zszedł już bez problemów.
Plecak poleciał daleko i miałam obawy co znajdziemy w środku, ale Jose jak zwykle był spokojny. Tak naprawdę stało się niewiele, eksplodował tylko krem z filtrem i jak to bywa ze złośliwymi przedmiotami zapaćkał co nie trzeba, między innymi palnik i zapalniczkę. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia w jaki sposób mógł tamtędy przejść kataloński pies… więc sama nie wiem. Może jest inna droga? Chyba żeby facet z psem przyszedł z Espingo GR10, a nad jeziora dotarł przy okazji trawersem prowadzącym z przełęczy Couret d’Esquierry. To by wyjaśniało skąd aż 10 godzin… Do naszej wersji nie pasował też opis wszystko na nogach, więc kto wie…Dalej było już łatwiej, rzeczywiście bez użycia rąk, ale miejscami wyjątkowo stromo. Trawki, trochę kruchych skałek, czasem piarg. Potem łączka z rozlaną szeroko rzeczką i długi trawers prowadzący do Cabane Arrouge. Było kilka starych kopczyków.
Cabana Arrouge jest wygodna i duża. Na strychu leży kilka materacy, niedaleko z grząskich trawek sączy się czysta woda. Trzeba minąć podejrzane bagienko i zajrzeć wyżej.
Piękne, spokojne miejsce. Jeśli wyjść na skalny próg, widać w dole Lac Oo i pasma niskich wzgórz opadających aż do Luchon. Na krawędź progu dociera telefoniczna sieć.