Potrzebny mi był taki powolny dzień. I taka noc w czystej pościeli, w miękkim łóżku. Koło 9-tej Mike odwiózł mnie do La Posta Quemada, gdzie poprzedniego dnia opuściłyśmy szlak. Dziwnie było iść bez plecaka, to znaczy z plecakiem, który nie ważył prawie nic. Ważył aparat i teraz kiedy ładunek na plecach był lekki moja fotograficzna torba uwieszona na brzuchu wydawała się nieproporcjonalnie ciężka. Dziwiło mnie jak to możliwe, że wczoraj w zasadzie jej nie czułam…
Szlak biegł ładnie, suchymi górkami wśród kaktusów. Ziemia była czerwona (jak trzeba), kaktusy bujne, prawie się już przyzwyczaiłam do suchych traw i chaosu bezlistnych gałęzi. Chociaż prawie to nie najlepsze słowo. Rozumiałam, że ten krajobraz taki jest. Rośliny mają za sobą lata susz, liczne pożary, nic nie wyjada trawy na gładko jak w Alpach, nikt nie sprząta. Pomimo tego z trudem znajdywałam piękno. Takie Piękno przez duże P. Widziałam sporo ładnych obrazków, złapałam w kadr kilka zgrabnych „pocztówek”, ale wiedziałam że mogę, mogłabym to zrobić lepiej. Że do tego krajobrazu jest klucz i gdybym się przyłożyła, postarała, umiałabym go w jakiś sposób otworzyć.
Poświęciłam na to cały dzień. Przyglądałam się detalom, obserwowałam owady i ptaki, siedziałam w co bardziej intrygujących miejscach, i w zwykłych gdzie siedzieli też inni- np na Magic Camp. To chyba było darmowe pole biwakowe, nieoficjalne, ale wyposażone we wszystko co trzeba. Jakiś dobry człowiek nawiózł tam wody, podłączył baterie słoneczne, poustawiał pod namiotem stoły i leżaki. Nie poznałam go, pojechał akurat do miasta. Honory domu pełnił Sam. Spotykaliśmy się wcześniej co jakiś czas, Sam spędził w podróżach 8 lat, sporo tego czasu w Europie w tym w Ukrainie i w Polsce. Znał kilka polskich słów i tak jak ja śledził co się dzieje na wojnie. Opowiedziałam mu o kobietach na koniach, które spotkałam na szlaku poprzedniego dnia. -Skąd jesteś?- spytały radośnie- z Polski- o pięknie! A w jakim to stanie? A powiedziała im, że pochodzi z Meksyku -Nie wiedziałyby też gdzie leżą Czechy- wzruszyła ramionami kiedy się zdziwiłam… Nie obraziły mnie, to mi się nawet wydało zabawne. Pewnie w niejednym stanie, może i w Arizonie jest gdzieś wieś o tęsknej nazwie Polska. Sam też uznał, że to bardzo śmieszne. Siedzieliśmy na leżakach, ludzie przysiadali się i odchodzili, panowała leniwa atmosfera. Dowiedziałam się, że prawie nikt nie spróbował wykupić biwaku w Parku Narodowym (jak ja i A). Szybka para, którą widywałam wielokrotnie wierzyła, że uda im się wyjść poza park, reszta się tym wcale nie przejmowała. Nikt nie sprawdza. Przez moment nawet pożałowałam, że straciłam z powodu pozwolenia pół dnia, potem pomyślałam, że go zyskałam.
Byłam skupiona, próbowałam zrozumieć krajobraz, bezskutecznie, ale się nie poddałam. To samo w sobie miało jakąś wartość, wierzyłam że coś się z tego wkłuje. Otoczenie przemówiło do mnie już poza szlakiem. Żeby wrócić do Vail musiałam przejść inną doliną ze 3 mile. To była pusta pozarastana ścieżka. Rósł przy niej stary kaktus Saguaro, rósł kiedyś, bo teraz został z niego tylko suchy szkielet. Niesamowity! Wyglądał jak potwór, jak wojownik, który przetrwał Armagedon. Kiedy przechodziłam obok miałam wrażenie, że się za mną odwraca i patrzy. W ciszy, w złotym świetle wieczoru widział mnie i oczekiwał reakcji. Podobnie było rano, jeszcze przed świtem, kiedy mijałam go kolejny raz. Niebo na wschodzie już różowiało, chłód szczypał. A kaktus domagał się ode mnie prawdy. Uwagi, zgody na los i porzucenia oczekiwań.
Świat jest jaki jest, najlepszy jaki może być i to jest piękne. Zrozumiałam i postanowiłam się dopasować.
Chwilę dalej spotkałam Mika i Susan wyszli po mnie i wróciliśmy do samochodu razem. Tego wieczoru poszliśmy bardzo wcześnie spać. Budzik zadzwonił o 5, o 6 pożegnaliśmy się na końcu znajomej dolinki w granatowej, az lepkiej ciemności. Znałam drogę, do szlaku było nie więcej niż 3 mile. Przyjemnie było iść w chłodzie patrząc jak nad kaktusami pojawia się róż i wynurza słońce. Czekało mnie bardzo długie podejście, ponad 2500 metrów przewyższeń. Początkowo było prawie płasko, a morze kaktusów podświetlone poziomym światłem wyglądało jak z bajki. Wyżej ścieżka przecięła dwie rzeczki, nad drugą posiedziałam zbyt długo. W głęboczkach pluskały się kijanki i żaby, aż po horyzont ciągnęła się pofałdowana pustynia. Kwitły kwiaty. Kiedy zdałam sobie sprawę jak jest późno przyspieszyłam i w upale wlokłam się przez chaos gołych skał. Przez urwiska. Pierwsze obozowisko było w lesie. Nad rzeką utrzymał się przyjemny chłód, schodzili się już pierwsi wędrowcy. -Możesz tu zostać, nieważne, że masz pozwolenie na wyższy biwak- kusiła mnie ciemnowłosa kobieta- Zmieścimy się. Przysiadłam przy niej, wypiłam butelkę wody i wypełniłam ją w rzece jeszcze raz. Zostały mi jeszcze 2 godziny, pomyślałam, że się zaprę i zdążę. Słońce zaszło kiedy dotarłam pod grań. W żlebie leżał zlodowaciały śnieg, źródło obrosły sople. Byłam skonana kiedy zobaczyłam znak obozowiska. Nie wiedziałam wtedy jak to działa, ponieważ miałam własne pozwolenie powinnam była poszukać osobnego miejsca, z bear boxem i kręgiem na ognisko. Ale byłam tak strasznie zziajana, marzłam i robiło się ciemno, więc postawiłam namiot gdziekolwiek, chyba zbyt blisko sąsiadów. To była miła para, dzieliło nas pewnie kilkanaście metrów i zapewnili, że to im nie przeszkadza. Nocą schowałam jedzenie w ich bear boxie. Zanim się zaszyłam w namiocie, już prawie po ciemku dotarła grupa, którą zgubiłam w Patagonii. Jak miło było znowu ich spotkać!