Arizona trail cz8- Gila River

-Serio niedziela?- Jason, drobniejszy i bardziej objuczony ściągnął plecak i oparł go o wątły stoliczek. Van Gogh przywlókł się chwilę później.  -No tak- powiedziałam- a on dla pewności sprawdził w telefonie. – To obejdę wokół, może jest gdzieś wejście? Płot miał 2 metry wysokości, z wierzchu oplatał go drut kolczasty i był bezlitośnie szczelny. Z odległości zaledwie kilku metrów widzieliśmy potrzebne nam gniazdko, podobno chętnie udostępniane wędrowcom. Tylko nie w niedzielę. Równie nieosiągalny był kubeł na śmieci, za to wodę wyprowadzono na zewnątrz. Przyszłam kilkanaście minut wcześniej i zdążyłam już wyprodukować kałużę- umyłam włosy.  Panowie zastanawiali się czy nie pojechać do Kearny. Podobno jeśli zamówi się pizzę dostarczą ją do tego właśnie stolika, lub przyjadą  i podrzucą do miasta. Nie chciało nam się tego sprawdzać.

-Po co ci tyle wody?- jęknął Jason kiedy napełniłam wszystkie butelki- przecież szlak biegnie dalej wzdłuż rzeki -pójdę w krzaki i się wykąpię, widziałeś jaki kolor ma rzeka? Trzymajcie kciuki żebym znalazła kubeł na śmieci- Jason rozejrzał się po chaszczach bezradnie. Firma drogowa, z której uprzejmości właśnie korzystaliśmy zajmowała jedyny budynek w okolicy, ale widziałam skrzynki na listy więc miałam nadzieję, że coś gdzieś znajdę. I faktycznie za rzeką stał domek. Już z daleka wypatrzyłam na tarasie dwie starsze panie. Wchodzenie na prywatny teren w Arizonie to ryzyko, więc wydarłam się „dzień dobry” z drogi. -Nie, skąd- żegnały mnie- dobrze, że spytałaś, są tacy co po prostu wrzucają w krzaki. Jeszcze  przez jakiś czas ciągnął się za mną zapach kiełbasek z grilla i tytoniu, jakby fajkowego. 

Zdążyłam wylać na siebie 2 litry wody zanim nadleciała burzowa chmura i nawet przez chwilę troszkę zmarzłam. Kiedy nadeszli Jason z Van Goghiem byłam już kompletnie ubrana, wiązałam buty. Szlak chociaż wzdłuż rzeki nie był płaski, do wody nie było dostępu. Niebo ściemniało. Za naszymi plecami błyskało i grzmiało. Kanadyjczycy ubrani w przeciwdeszczowe pobiegli szukać miejsca na namiot, z naprzeciwka przeleciał facet rozebrany do samych slipek, ale nie rozpadało się na tyle żeby mi się chciało myśleć czy lepiej się rozebrać czy ubrać. Nie śpieszyłam się też, bo widok deszczu na pustyni to rzadkość. Od dawna brakowało mi poszarpanych chmur, zmiennego światła. 

Kiedy znów trafiłam na chłopaków ich namiot już stał. Wybrali nie najgorsze miejsce, prawdopodobnie nie dopadłaby ich tam flash flood- której wszyscy się oczywiście baliśmy. Machali do mnie, że też się zmieszczę, ale było jeszcze wcześnie, więc szłam aż do upatrzonej przełączki, która była absolutnie bezpieczna. Burza z pewnością miała ubaw, bo zawróciła (błyskając tęczą) i nas ominęła. 

Ranek śliczny jak zwykle, teren przepiękny, jedno z najciekawszych miejsc które widziałam tej wiosny. Bujna kwitnąca roślinność, wspaniałe skały. Z wodą tak sobie. Musiałam nabrać z rzeki. Część od razu ugotowałam (po wcześniejszym przefiltrowaniu), do części też przefiltrowanej wrzuciłam tabletki. Dopiero odchodząc zauważyłam zatopioną przy brzegu krowią czaszkę.

Za znakiem „najniższy punkt na AZT” szlak odbiegł od Gila River. Na granicy obszaru chronionego (Tonto National Forest) stała tablica z informacją żeby otrzepać siebie i ewentualne psy z obcych nasion, które mogłyby zachwiać delikatną równowagą. Potem robiło się coraz piękniej. Aż do nocy szłam zapatrzona w skalne turnie, w kwiatach po kolana. Pod wieczór przebiegło mi przed nosem stado lokalnych kóz z rogami skręconymi jak muszle ślimaka. Biwakowałam pięknie na łasze piachu używanej pewnie regularnie przez wędrowców, otoczonej bujną roślinnością i porytej norami gryzoni. 

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »