Armenia pieszo cz7-Tsovagyugh

Szaro. Tak to zapamiętałam. Liście porywane w górę przez wiatr, wzburzona tafla jeziora. Pies, mniej entuzjastyczny niż wieczorem, ale zdecydowany nas nie opuścić. Nie pomogło tupanie, hukanie. -To twoja wina- denerwowałam Jose. Uwiodłeś go, mówiłeś mu, że jest piękny, głaskałeś, pewnie myśli, że zostaniesz z nim całe życie -Idź sobie, wracaj do domu, odejdź…. Pies zwalniał, stawał, trzymał dystans, ale szedł. -To na nic. Nie odejdzie. Po co mamy się złościć. Cieszmy się dniem. Pies jest dorosły, sam zdecydował… Jose wygrzebywał jakieś argumenty, próbował znów odstraszyć psa. Nie słuchałam.

Leśne drogi. Kartka z wydrukiem czyjejś trasy z wikiloc, błoto. Nic nie zgadza się z nawigacją, mylę kierunki, zawracamy, idziemy na południe jak zwykle. Potem bardziej otwarta przestrzeń i wiatr. Decydujemy się na wędrówkę granią. Czasem jest tam jakaś polna droga, czasem ta, którą wybieramy kończy się nagle i wdrapujemy się przez trawy czy las w kierunku jaki pokazuje nawigacja. 200 metrów do drogi…50 metrów, 2 metry…Jest? Świeża niedźwiedzia kupa.

Pies jest zadowolony. Rozumieją się idealnie z Jose, trudno mi ich dogonić. Za każdym pagórkiem odsłania się kolejny równie goły. Plan żeby obejść górą całą dolinę traci sens. Zająłby wieki. Schodzimy, najpierw trawą, suchą łąką po pas, potem strumieniem w końcu błotnistą drogą. Cofamy się w dół doliny, bo gdzieś tam powinna być wieś. Okaże się zupełnie pusta. Nie spytamy o drogę, nie nabierzemy wody. Siądziemy tylko w opuszczonym sadzie i zjemy kilka jabłek prosto z ziemi. Pysznych, wielkich i zarumienionych, ale w smaku prawie zupełnie dzikich. Słodko kwaśnych z aromatem leśnych owoców. Twardych jak kamień. Zawsze potem próbowałam takie kupić, ale chyba rosły tylko tam. W Geghatap.

Nie wiemy czy wieś była opuszczona. Kiedy w końcu wdrapaliśmy się na przeciwległe zbocze i nawet udało nam się wyjść na ścieżkę słyszeliśmy w tej wsi jakieś głosy. Jakby wolały się dzieci, szczekał pies.

Przedzieraliśmy się wtedy lasem, po stromym zboczu. Kiedyś musiał tu chyba być  szlak, drzewa znaczyły wyryte w korze napisy głównie rosyjskie, ale było też kilka ormiańskich. Takie jakie wydrapują turyści, nie miejscowi. Tu byłem. Jaś kocha Małgosię, zawsze razem… nigdy nie przestanę się zastanawiać co z tego zostało w prawdziwym życiu. Czy przetrwało tak długo jak rana w korze? Czy zniekształciło się jak na młodych bukach, porozrastało, porozlewało i pogubiło w pęknięciach, w zmarszczkach. Potem pokrzywy, wybujałe po pas. Jakaś łączka i karton po soku. -Ma datę przydatności do września- odczytuje napis Jose -Jesteśmy na szlaku!

Na przeciwległym zboczu błyszczy biała kropka. Nawet przez teleobiektyw nie mogę  dostrzec co to. -Idźcie szybciej- decyduję,  bo już się ściemnia- Może to domek, jakieś dobre miejsce na noc? Lecimy zboczem, Jose coraz dalej ode mnie. Widzę go niemal przez cały czas. Na końcu zwalnia, kręci się w kółko zawraca. Wyszukuję dobre miejsce na namiot- jedyne możliwe w suchym żlebie na samej ścieżce. Zanim Jose do mnie wróci zdążę jeszcze wyzbierać kamienie. Wraz z nocą przychodzi deszcz. Pies próbuje z nami wejść do namiotu. Żal mi go zostawiać na zewnątrz, ale namiot jest mały. Pies bezdomny, pewnie ma pchły. Kiedy po chwili wyciągam rękę żeby wymacać gdzie śpi czuję, że wszedł pod tropik. Wszystko ok, jest suchy. Rano z entuzjazmem zje jamon serrano. Nie mamy jedzenia dla psa.

Biała kropka okazała się cysterną. Dzięki niej mieliśmy czystą wodę, a ugotować było w tym miejscu trudno. Byliśmy wysoko, było bardzo wietrznie.

Świt zastał nas na samej grani. Poprzedniego dnia wychodząc z Gosh myślałam, że zejdziemy nad jezioro. Ale Sewan leży bardzo wysoko i nad to jezioro trzeba wejść. Łyse góry. Ogromna połać wody. Jaskrawy wschód słońca w lekkiej mgle. Wiatr marszczy wodę w stawku. Pies biega zadowolony, bo czuje wieś. Schodzimy stromo, bez drogi. Na wprost. Pod nami stado owiec wśród jakiś gratów. Tsovagyugh. Rozdeptana ulica. Złom. Zamieniamy kilka słów z pasterzem. Idziemy do szosy, błądzimy wśród podwórek. Ogródki, śmietniki. Linia kolejowa nieczynna od lat. Z daleka widać jakieś hotele nad jeziorem.-Chodźmy na kawę- decydujemy, ale znajdujemy tylko stację benzynową i sklep. Hotele to nieukończone ruiny. Wiatr gna drogą torby foliowe. Kupujemy pęto kiełbasy dla psa. Potem drugie. Łyka mięso nawet go nie gryząc. Wydaję kolejne 500 drahm. -Nie je chleba!- dziwi się  pan ze sklepu. Opowiadam mu skąd mamy psa. Mówi, że może go wziąć. Wychodzimy. Idziemy na stację benzynową. Nie ma kawy, ale dostajemy gratis herbatę. Siadamy, pijemy. Za chwilkę znów mamy psa. Jose wraca, pan ze sklepu uwiązuje go cienkim sznureczkiem. Przegryzienie trwa kilka sekund. Pies jest wesoły, zabawny jak wczoraj, ale zdecydowany nas nie opuszczać. -No co wy, nie zostawiajcie mnie… Nie wiemy co zrobić. To nie jest wędrowny pies. Oglądamy łapki, są pościerane do krwi. Jeszcze raz odprowadzamy go do sklepu. Chłopiec w szkolnym wieku mówi, że bardzo chce psa. Tym razem zamykają go w domu. Próbujemy wsiąść do autobusu, ale kierowca nas nie wpuszcza. Łapiemy stopa i odjeżdżamy 3 kilometry. Droga za nami jest pusta, wypatrujemy czarnej kropeczki, ale tym razem nic nas nie goni. – Ma rozum, jak mu się tu nie spodoba wróci do Gosh- próbuje mnie uspokoić Jose.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »