Armenia pieszo cz1- Alaverdi

Przylot do Kutaisi, Georgian Bus z lotniska do Tbilisi (tak jak poprzednio oprócz biletów kupiliśmy u nich też gaz, nie widziałam go w żadnym innym miejscu), zmierzch, informacja turystyczna na Liberty Square, hotel, pierwszy z brzegu, nie najtańszy, ale byliśmy skonani. Wygodny pokój, obiad w staromiejskiej restauracji. Budzik przed świtem. „Shared Taxi” z dworca Alvabari, płatne tylko w Lari więc musimy zmienić 50 Euro. Jeszcze bar „Old Tbilisi” z pysznym lobio, tak gorącym, że trudno je zjeść w biegu. Bilet do pierwszego miasteczka w Armenii kosztuje prawie tyle co do Erewania. Po drodze kierowca staje kilkukrotnie, kupuje coś na przygranicznych straganach. Zastanawiamy się czy nie wysiąść już na granicy, ale inni podróżni radzą, że nie. Tu tylko szosa, nie ma jak iść, lepiej nie chodzić tak blisko granicy… wiemy, wiemy. Przestudiowałam wszystkie mapy nawet Google Earth. Droga prowadzi wąwozem. Na stokach las. Mijamy jakieś zabudowania i skręcamy. Miasto jest szare. Z wierzchołka góry unosi się dym. Dopiero po chwili rozgryzamy, że doprowadza go tam przyklejona do stoku rura- pokrętny komin jakiejś fabryki. Droga wydaje się gruntowa, ale to zniszczony, przysypany asfalt. Ryneczek, obok szare domy. Nie widzę w nich mozaiki z kamienia. Nauczę się ją dostrzegać później. Szaro- różowe płytki wydają mi się gołym betonem, pustakami, używanymi u nas kiedyś na wsi. Kurz, huk, pracuje pneumatyczny młot. Remont drogi. Robi mi się niedobrze. Jose idzie do baru na kebab, a ja rozpoczynam poszukiwania w aptece. Z gapiostwa nie wzięłam smekty, nifuraksazydu… Długo tłumaczę co jest mi potrzebne. Sympatyczna dziewczyna poleca różne rzeczy. Mija pół godziny zanim pokaże mi też podróbki znanych mi lekarstw. Ból brzucha przejdzie już po jednej tabletce, ale aż do wieczora będzie mi słabo. Nie lubię jeździć autobusem.

Upał. Złoto jesiennych drzew. Wąska dolina. Podchodzimy do wyższej części miasta. Długo. Stare Alaverdi leży na dnie kanionu, a nowe na płaskowyżu. W połowie podejścia mija nas zapchany autobus zwalnia, ale się nie zatrzymuje. Nie ma miejsc. Chwilkę potem zabiera nas taksówka, w której jedzie już jeden pan. Pracuje w kopalni miedzi. Opowiada nam jak był w Hiszpanii. W związku z pracą. Tam też wydobywa się miedź. Wysiadamy przy Monasterze Sanahin.- Tu jest 12 innych monasterów- mówi taksówkarz, a ja nie mam sił nawet na ten jeden.

Klasztor pochodzi z 9-tego wieku. Stoi na górce w cieniu wielkich drzew.  Tu, na płaskowyżu czuć już lekki przewiew. Jesteśmy sami. Monastyr wydaje mi się szary i martwy. Depczemy po nagrobnych płytach. W wypolerowanym kamieniu świecą twarze. Proste narysowane kilkoma kreskami, a idealnie oddające urodę Ormian. Świece, kilka starych krzeseł, siadam i nagle nadlatuje dron. Rosjanie. Urządzenie tłucze się pod sufitem. Brzęczy jak natrętna mucha i znika równie szybko jak się pojawiło. Cisza ma 11 wieków. Najazdy Persów, napady Mongołów. Arabowie, Turcy, rządy Gruzji, carska Rosja i ZSRR. Jak to możliwe, że nadal trwa? Z korytarza pomiędzy kaplicami widać kanion i wysoko zawieszoną wieś. -To tam idziemy- pokazuję Jose-jak pięknie- mówi. To wtedy naprawdę ruszamy. Już spokojnie, bez pośpiechu, bez nerwów.

Najpierw przez wieś. Niby znakowaną ścieżką, ale trochę zagubieni, niepewni. Kury, błoto, zarośnięte ogrody. Złoty las. Nie widzimy już więcej znaków, ale co jakiś czas mijamy miejsce piknikowe. Zadaszony stół z ławkami i wodopój. Cały czas idziemy polną drogą, mija nas autobus (ekologiczny, na gaz), potem pasterz z długą siwą brodą i nagle wszystko się kończy. Przez trawiastą połoninę poznaczoną regularnie poustawianymi rurami ( nawadnianiem z czasów ZSSR?) jedzie lada. Klapie niedomknięty bagażnik. Z rozpędu idziemy za samochodem. Na skraju kanionu jest miejsce piknikowe. Z przedziurawionej rury strzela słup wody. Pan z lady wypełnia baniaki, całe mnóstwo jeden po drugim. Czekamy, potem rozbijamy namiot. Nagle, bez ostrzeżenia zapada zmierzch. Wieś po drugiej stronie kanionu jest dziwnie ciemna. W lesie krzyczą puchacze i sowy. Wydaje mi się, że wyje szakal. Śpię jak kamień. Budzik dzwoni o wpół do szóstej.

Share

2 komentarze do “Armenia pieszo cz1- Alaverdi”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »