Armenia pieszo cz20- Gndevaz

Ruszamy późno, nie dlatego, że pada deszcz. Tak tu się żyje, niespiesznie.  Dzieci wychodzą do szkoły na dziewiątą i to one wstają najwcześniej.  Słysząc, że w kuchni już ktoś jest wyglądam, mijam chłopca śpiącego na kanapie, spotykam dziewczynkę, która rozpala w piecu. Proszę o wodę, ta w prysznicu jest dla mnie za zimna. Polewam się gorącą z garnka. Jose śpi. Rodzice wstają dopiero po ósmej. Niecierpliwimy się, chcemy już iść, ale znów zaczyna się rytuał jedzenia. Dostaję w prezencie woreczek suszonych moreli. Jeszcze nigdy takich nie jadłam, w niczym nie poprzypominają tych ze sklepu (zbyt kolorowych, zbyt słodkich i miękkich). Armen rysuje mapę z drogą do Gndevaz. Pomysł przejścia górami odpada- straszne skały, do tego pada i mgła. Jest stara droga, już nieużywana, znajdziecie ją- zapewnia- Byliśmy bardzo blisko wczoraj. Faktycznie przechodzimy obok znajomej kapliczki. Droga pojawia się i znika. Najmniej ją widać pod granią w trawach. Tam nie odcisnął się nawet ślad kół. Potem trochę kluczymy, ktoś rozjeździł traktorem zbocze stawiając elektryczny słup, schodzimy jakkolwiek, po trawach, po stromym i trafiamy na wąski asfalt. Myślimy że nikt tu nie jeździ,  na poboczach leży dużo skał, czasem leżą też na samej drodze. Ale mija nas jeden samochód. Potem my mijamy zamieszkały dom. Pojawiają się brzoskwiniowe sady, hodowla ryb. Za mostem strzałka do monastyru i duży znak-zakaz palenia -Jak to możliwe w Armenii! -dumamy wychodząc wprost na dwóch mnichów.  Milczą- może tak ślubowali -zastanawia się Jose, a ja szukam dalszej drogi. Jest furtka- czyli to tu.  Stawiamy plecaki, wchodzimy do kościoła. Ściany są surowe, gołe, jak wszędzie w Armenii, ale na podłodze leży dywan, przy ołtarzu obrazy, pali się świeczka. Czujemy świętość. Trudno ją nazwać, ale wiemy, że jest. Siadamy. Ktoś obserwuje nas dyskretnie z boku.  Kiedy wyjdziemy spotkamy mnicha mówiącego bardzo dobrze po polsku. Jego siostra mieszka w Warszawie ma restaurację i polskie obywatelstwo. – Jest nas sześciu. Przyszliśmy tu 4 lata temu- opowiada nam. Do ruiny. To nie tylko to co widzicie, mamy też zabudowania gospodarcze, mamy sad. Prowadzimy gospodarstwo i z tego się utrzymujemy. Nadmiar sprzedajemy i mamy na remont monastyru. Faktycznie pod dachem przykrytym folią (pewnie w trakcie remontu) stoją rzędy skrzynek z jabłkami. Widzę ule. Mnich przynosi gorącą wodę w czajniku. Parzymy herbatę. Dziękujemy. Od monastyru do wsi prowadzi szlak. Przynajmniej teoretycznie. Za rzeczką gubimy go i znajdujemy tuż pod wsią. Ze zbocza, z drogi, wprost do źródła, z którego ciągną wodę mnisi opada fontanna śmieci. Przerażająca. Prawdopodobnie tworzona przez kilkadziesiąt lat.

Gndevas jest duże. Obłocone, rozmyte przez deszcz. Mijamy sklep, poniewczasie Jose zechce tam wrócić, a mi będzie już szkoda czasu i Jose będzie miał żal. Spieramy się gdzie rozstawić namiot. Jose proponuje boisko, ja wolę mniej na widoku. Idziemy polną drogą aż do zmroku i biwakujemy wśród suchych traw. -Coś tu dziwnie pachnie świniami- dziwimy się, bo do chlewni z pół kilometra. Rano zobaczymy świeżo wylany gnój. Noc będzie mroźna i cicha. Spokojna, w towarzystwie szakala lub lisa, który nie przestanie się na nas gapić, ale nie podejdzie i niczego nie skradnie.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »