Nie pada, lekko szeleści szron. Brniemy w trawach przez wał wulkanicznych skał, rumowisko. Jeszcze nie wzeszło słońce, ale już widać, że to piękny dzień. -100 metrów, na pewno nie więcej- tłumaczę się, bo wieczorem zgubiłam drogę. Znajdujemy, jest zaskakująco szeroka. Szutrowa, rażąco nowa. Zrozumiemy to za kilka kilometrów. Mija ósma i mija nas samochód. Staje, zawraca. Opada zaciemniona szyba. To ochrona. -Nie wolno tędy iść- Jak to? Podeszliśmy już kilkaset metrów, gdzie mamy wracać? Przecież nie pójdziemy szosą- Protestuję po angielsku i po rosyjsku. -Idziemy od 3 tygodni- mówi Jose -Jestem z Hiszpanii, Jose Antonio. Panowie w mundurach ściskają wyciągniętą rękę. Okazuje się, że jednak można przejść, ale nie wolno nam zbaczać z nowej drogi. -Tylko zrobimy wam zdjęcie- zawraca jeszcze jeden z panów. -Uśmiech- mówię do Jose, bo znów było po rosyjsku. – I bardzo proszę nie publikujcie tego na facebooku- ależ skąd zapewniają strażnicy- To dla szefa, żeby wiedział kto szedł- Co tu jest?- próbuję się dowiedzieć, ale słyszę tylko, że to tajemnica. Idziemy. Mijamy jakieś instalacje. Rurociąg. Nie fotografuj, bo się ktoś przyczepi- radzi Jose.
Zaproszenie na herbatę brzmi jak rozkaz. W stróżówce jest upiornie ciepło. Pijemy, dosładzamy konfiturą z jeżyn. To kopalnia złota, nieczynna od początku roku. Kiedyś pracowało tu 2000 osób, teraz tylko ochrona. -Co się stało? -wypytuję. -Problemy ekologiczne, zagrożenie zatruciem pitnej wody. -Służyłem w Kosowie z Polakami- mówi dowódca. – I jak?- Dużo pili.
Poszliśmy potem dalej starym asfaltem, przez suche stoki, aż do szosy wspinającej się na Vorotan Pass. Z wysokiego płaskowyżu wylewały się przerażające chmurska. Wiatr wduszał je w korytarz wciśnięty pomiędzy Górski Karabach i Azerbejdżan, szeroki tylko na 20 km. Strażnicy radzili żeby dalej nie iść. To samo słyszeliśmy od nauczyciela z Karmashen, panów z hotelu w Hermon… Nie było tu innego przejścia niż szosą, w górach po obu stronach doliny leżał śnieg. Pomimo tego podeszliśmy prawie pod przełęcz. Wąską, pokręconą górską drogą pełną samochodów i ciężarówek. Zatrzymaliśmy się na chwilkę widząc śmieciarkę, nowość więc chciałam ją sfotografować. Dwóch mężczyzn zbierało śmieci z pobocza. Torby foliowe, papiery tańczyły w podmuchach wiatru. Uciekały z rąk. Mężczyźni je łapali, gonili. Kiedy do siebie machaliśmy zatrzymała się furgonetka. -Gdzie was zawieść ? – 30 kilometrów, do skrętu na Szaki- powiedziałam i nasze plecaki wylądowały na makaronie, kartonach z dżemami, z oranżadą. Przełęcz Vorotan była oblodzona, ale niebo było tam prawie wolne od chmur. Szybko, przerażająco szybko jak dla nas przesuwały się kamieniste łąki pocięte znajomymi kanionami. -To dlatego wszystkie drogi prowadzą tu tylko w górę i w dół- myślałam i żałowałam, że nie idziemy. Pomimo wszystko.
-Nie wiesz gdzie jest słynny wodospad? – zaczepiłam parę turystów w Szaki. -Wiem właśnie stamtąd wracamy -Nie masz tego w nawigacji?. Nie miałam. Za chwilkę znów się spotkaliśmy w sklepie. – Może pomogę? – powiedziałam-znam rosyjski. Dziewczyna tylko strzyknęła palcami- po ile banany, czemu takie drogie? Rozumiałam, chociaż mówiła po portugalsku. Sprzedawczyni też zrozumiała. Odłamała dwa i dała dziewczynie za darmo. Jose zagadał coś po hiszpańsku- Jesteśmy podróżnikami!- powiedział chłopak ciągnąc po ubitym z błotem gnoju samolotową walizkę na kółkach. Myśleliśmy, że idą na autobus, ale puścili go i odjechali taksówką. Byli z Brazylii.
Do wieczora minęliśmy Sisian- senne miasteczko bez baru czy restauracji ale z elegancką herbaciarnią bez toalety. Trzymając się rzeki (ładnej jak nam obiecała barmanka), zasypanej tonami śmieci, zalanej gnojem, obrośniętej nadpalonymi chaszczami wypasanymi przez stada owiec i pojedyncze krowy na postronkach, minęliśmy ruinę kołchozu i wieś, chyba Uyts… Trochę nam się tam pokręciły kierunki. Było ciemno. Nabraliśmy wody przy pomniku na przeciw wiejskiego sklepu i już po nocy rozbiliśmy namiot z 500 metrów za ostatnim domem. Sisian to najzimniejsze miejsce w Armenii. Było zimno.