Bohusleden cz7

Trochę było mi żal odchodzić, ale poranek śliczny, a ilość jedzenia jednak ograniczona. Szlak dzikszy niż na południowym odcinku i na fragmentach słabiej oznakowany. Nie było ludzkich śladów, trafiłam tylko na świeży trop łosia. Ślizgał się w błocku tak jak i ja. Las niższy, zwykle sosnowy, gleba często wywiana do gołej skały. Świerkowy gąszcz tylko w dolinkach, nad rzekami, w szczelinach w szkierach. Sporo szybkich rzeczek. Pięknie. Przed południem dotarłam do szosy i przypomniało mi się, że powerbank naładowany tylko do połowy, a bateria w telefonie już słaba. Przy zabudowaniach kręciło się kilka osób więc zapytałam. Ekipa remontowa, mieli akumulator, więc posiedziałam z pół godziny pod drzewkiem. Panowie malowali drewniane elewacje, domu, stodoły i szopy. W skupieniu, z precyzją. Farba troszkę pachniała, ale pomimo tego ich praca wyglądała sielsko. Nie chciałam przerywać, więc nie spytałam czy to nadal działająca farma, czy już może tylko dom letniskowy. Na podwórku stało trochę rolniczych narzędzi, ale wydawały się stare. Łąka była skoszona. Cień chłodny, nawet tam troszkę zmarzłam.

Za farmą znikły szlakowe znaki i nie od razu zorientowałam się, że coś nie tak. Szutrowa droga, obsadzona brzózkami prowadziła na most. Był na mapie, musiałam nim przejść. Zadowolona przyglądałam się rozrzuconym na brzegu domkom. Samotnym, otoczonym zielenią, odmalowanym. Wyglądały jak oazy spokoju. Skręciłam wzdłuż jeziora, widziałam nawet jeden znak. W nawigacji znalazłam miejsce gdzie powinnam skręcić w las, ale wszystko gęsto pozarastane. Weszłam kawałek i wróciłam… Hmm. Za kilometr szlak znów powinien przeciąć szutrówkę, pomyślałam, że spróbuję tam. I znów nic. Ani jednego znaku. Tym razem byłam bardziej uparta. Wypatrzyłam stare ślady deptania i kilkadziesiąt metrów dalej pomarańczową plamę zdrapaną z kory niemal do cna. Ktoś zniszczył znaki? Nie byłam pewna, ale ponieważ nie miałam alternatywy szłam dalej. Na szczęście podładowałam telefon, bez nawigacji byłoby tam niewesoło. A miejsce piękne. Mieszany las ze śladami starych zabudowań. Przy jednych zachowały się szczątki informacyjnej tablicy, już nieczytelne. Niszczyciel znaków chyba znudził się po kilku kilometrach, bo dalej znów pojawiły się malunki z farby i mostki na rzeczkach i bagnach. Tylko ścieżka już mocno zarośnięta.

Oznakowany fragment nie był długi za chwilę ze zdziwieniem zauważyłam brązowe plamy. Ktoś zamalował szlakowy pomarańcz, już nie było go widać z daleka, ale z bliska tak. Znów kluczyłam, aż doszłam do gruntowej drogi. Kilka domków, odmalowanych, pustych, bo zima. I nieprzyjemne, odstraszające tablice, po angielsku. Dziwne w Szwecji gdzie jeszcze niedawno na wsi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Pomyślałam, że to dom niszczyciela szlaku, albo może następny…? Z oborą, ze śmietnikiem na podwórku, z rupieciami? To też w Szwecji wyglądało obco. Ścieżka pozastawiana. Stare maszyny, gruz po remoncie. Stalowe beczki. Obeszłam boczkiem.

Pogubiłam się jeszcze raz pod wieczór, w luźnej wsi. Trzeba było skręcić przed zaporą, wróciłam, długo szłam wysokim uskokiem i już myślałam, że nie znajdę miejsca na biwak, kiedy zauważyłam ruinę wiatki. Drewniane bele były zdrowe, w dobrym stanie i trudno mi było zrozumieć dlaczego leżą. Ktoś prowizorycznie połatał zarwany dach, od biedy dałoby się tam wcisnąć na leżąco, ale niżej był placyk ze śladami biwakowania, i chociaż nie bardzo płaski zmieściłam namiot.

Było też dobre zejście do wody. Zachód słońca i rano piękne mgły. Dobrze mi się tam spało, pomimo ostrzeżeń, że wilki. Być może, bo byłam zmęczona. Sporo się nachodziłam szukając szlaku.

Sprawa wyjaśniła się dopiero w południe. Wcześniej znów dużo kluczyłam. Najbardziej w świerkowym młodniaku zlanym poranną rosą, na glinianych stromiznach porytych przez leśne maszyny. Pogoda psuła się, czasem padał drobniutki deszcz, ale widoki pomimo tego były piękne. Widziałam wspaniałe bobrowe żeremia, tama miała z półtora metra wysokości. Trafiłam na opuszczony dom, jak z horroru, drapałam się przez gęste róże, jeżyny, wracałam, szukałam resztek znaków i jeśli ich nie było szłam z telefonem w ręku po linii z nawigacji. Dodałam tak do leśnej drogi i spróchniałej, zaśmieconej wiatki nad jeziorem. Nad wodą dwie dziewczyny gotowały lunch na dziwnie ogromnej maszynce. Przypłynęły kanadyjką i nie miały ochoty rozmawiać. Poczułam się jak natręt, ale ponieważ wiatka była wolna ugotowałam sobie zupę i herbatę. Od dawna nie było czystej wody, a w osłoniętym wnętrzu nie musiałam długo czekać na wrzątek. Kiedy dziewczyny odpłynęły wywiesiłam namiot. Noce były już chłodne i co rano był mokry od rosy. Przy wiatce stała szlakowa tablica. Odcinek, który przeszłam i jeszcze kawałek przede mną były zakreślone.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »