jak się ubrać na wyprawę polarną? :)

To w cudzysłowu. Nie wiem jak nasze wyczyny mają się do dokonań innych. Mieliśmy inne cele, inny plan. Tak czy siak zimowy miesiąc w Arktyce, 500 km na nartach w bezludnym wietrznym terenie pozwala mi myśleć, że coś już wiem, i że to coś być może się przyda.

Przez cały czas nie zdejmowaliśmy z siebie bluz Polarnych (ja miałam  zwykłą, Jose Polarną Plus) i takiż legginsów. Ten zestaw sprawdził się w temperaturach od lekkiego mrozu do wichury przy -20-tu. Jako bieliznę oboje nosiliśmy koszulki Abeille ( 100% wełny, 200g/m2). W najzimniejsze dni wkładałam pod Polarną dodatkowo starą bluzę kajakową, w krytycznym momencie (dopadł mnie straszliwy katar) na to wszystko założyłam jeszcze powerstretchową bluzę z kapturem i łapkami, własność Jose (na wierzch, bo to była XL-ka). Na to wiatrówkę Laponię -damski odpowiednik Costabony. Wiało okrutnie, a ja byłam strasznie przeziębiona. Jose nigdy nie wkładał nic więcej niż Polarna. Śnieg przerabiał go momentami na bałwana, ale ponieważ był to śnieg zmrożony i suchy odpadał sam. Pot wyrzucony przez Polarną na wierzch zamarzał tworząc bardzo malowniczy szron, ale potem sam znikał, sublimował albo się wykruszał… Jose to nie przeszkadzało. Nie zwracał  uwagi. Nie zabrał Costabony tylko goretex, który powodował, że strasznie się pocił więc lepiej mu było bez niego. Pocenie w arktycznych warunkach to błąd. Staraliśmy się go bardzo unikać.

Polarna wystarczyła Jose nawet przy huraganowych wichurach. Nosił do niej ciepłe goretexowe rękawiczki, w których z kolei ja się pociłam. Nie pozwalały mi też na robienie zdjęć, więc ostatecznie prawie przez cały czas chodziłam w starych kwarkowych z highlofta i windpro. W wietrzne dni nosiłam czapkę rycerską z windpro, w bardzo ciepłe baranka z bipolaru. Bardzo często miałam na głowie kaptur, lub oba od wiatrówki i od Polarnej. Jose niemal zawsze chodził w kapturze Polarnej i w baranku z powerstretch pro. Na czas stawiania namiotu czy innych precyzyjnych czynności wymieniał swoje grube rękawice na nasze kwarkowe z powerstretchu.

Na nogach mieliśmy zawsze Polarne legginsy i nieprzemakalne spodnie. Czasem było mi w moich lekko zbyt ciepło (chyba za bardzo nie oddychały), ale za to mogłam bez przykrości siadać na śniegu i zapadać się tak głęboko jak wypadało. Legginsy Polarne są naprawdę niesamowite. Bez najmniejszej przesady mogę powiedzieć, że uratowały nam tyłki :)

Do tego skarpetki z Navy -Walonki ja jedne, a Jose aż dwie pary na raz. Z innych zabranych ubrań przydał mi się jeszcze kominek, jedwabny szalik (ja takie po prostu lubię), maska z aquashell i lniany ręczniczek (jako chustka do nosa). Miałam jeszcze cienką wełnianą koszulkę i kalesony Suwałki (do spania w chatkach i na podróż). Nie przydały mi się tym razem nasze zwykłe powerstretchowe legginsy– Polarne były od nich znacznie cieplejsze. Założyłam je jako spodnie wracając- jako jedyne były nieśmierdzące i czyste. Na przyszły raz zamiast nich spakuję dodatkową koszulkę żeby nie pożyczać.

Więcej ubrań nie miałam. Jose miał tę dodatkową koszulkę, którą ja założyłam w chwili kryzysu, a on na podróż powrotną promem i samolotem i czyste spodnie- moim zdaniem zbytek, z drugiej strony jak tu się dostać  z Saragossy do Barcelony… Przecież tam upał.

Oboje mieliśmy nasze wielkie nieprzemakalne płaszcze, które narzucaliśmy na wietrznych postojach. W Skandynawii ich rolę przejmują postojowe „niby namioty”- osłony przed wiatrem, my lubimy nasze płaszcze, pozwalają nam na wykonywanie różnych czynności co w takim schronie byłoby niemożliwe.

Poza tym mieliśmy jeszcze puchowe kurtki (grube, wyprawowe od Robertsa), a ja miałam takież puchowe spodnie. Te rzeczy nosiliśmy tylko na biwakach. Ja w swoim komplecie spałam.

Nie marzliśmy, chociaż osłonięcie zakatarzonej twarzy jest trudne i nieskuteczne (trzeba wycierać), więc moja zrobiła się wściekleróżowa. Jose (szczęściarz) tylko się ładnie opalił.

Używaliśmy linomagu i maści z witaminą A (zamarza i się rozwarstwia, ale jak ją ogrzać i pougniatać znów jest ok.), pomimo tego mocno nam popękały palce. To stała zimowa przypadłość, zdarza się nam każdej zimy, też w górach.

Wełniane majtki, które zabrałam do testowania są fajne, damska forma wiatrówki, równie dobra jak Costabona. Bardzo mi pomagała wysoka garda i dobrze się trzymający głowy kaptur. Ogólnie- wiatrówka wytrzymywała śnieżyce i huragany więc zabieranie do Arktyki czegoś bardziej nieprzemakalnego jest chyba zbędne. Ważniejsze, żeby to coś oddychało. Nic nie wychładza tak bardzo jak pot, poza tym to warunki, w których nie da się umyć.

Rzeczy, których na sobie nie miałam (legginsy, dwie pary skarpet, dwie pary rękawiczek i dwie majtek na zmianę, dodatkowa czapka) zajmowały mi tylko odrobinkę miejsca. Niewiele tego jak widać, ale się sprawdziło. 3 ostatnie zdjęcia są autorstwa Jose.

PS: od czasu kiedy napisałam ten tekst byliśmy w Arktyce jeszcze dwukrotnie. W lutym- marcu 2017 i w lutym 2018. Nasz polarny zestaw pozostał ten sam. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Share

mamy 5 lat!

Zaczęłam pisać pod koniec stycznia 2011 roku. Dawno, prawda? Pamiętam tygodnie, podczas których pisałam prawie codziennie i kiedy to przenoszenie się w inne miejsce i w inny czas pozwalało mi natychmiast się zrelaksować. Kiedy zaczynałam byłam zupełnie sama. Samotność jako taka nie jest czymś złym, nawet ją lubię, ale tamta przypominała raczej opuszczenie niż własny wybór. To były ciężkie czasy dla małych firm. Wciąż słyszeliśmy, że nie jesteśmy tak dobrzy jak te reklamowane i duże. Nie jesteśmy sprytni (bo nie produkujemy w Chinach, a nasze wyroby można nosić latami), nie jesteśmy konkurencyjni (bo na naszych ubraniach sklepy miałyby zbyt małe marże), nie jesteśmy nowocześni, bo zamiast inwestować w reklamę wydajemy wszystko na wspaniałe, ale drogie materiały… nie chce mi się już nawet do tego wracać. Kiedy zebrałam się w sobie i napisałam jak to naprawdę jest, wszystko w jakiś niezwykły sposób odzyskało rozsądny wymiar. Przez stulecia ludzie kierowali się nadrzędnym Dobrem. Cenili tych, którzy się dzielą i dają, takich którzy coś istotnego tworzą, uczciwych, prawdomównych, tych, na których można polegać. W dzisiejszych czasach wmówiono nam, że to definicja frajera. Zapomniano dodać, że nasi przodkowie nie byli „frajerami” za darmo- wiedzieli, że to buduje szczęście. Gdyby każdy zadbał o swój kawałek świata, jakikolwiek malutki by nie był, krok po kroku zbudowalibyśmy raj. I tego się nauczyłam przez ostatnie lata. Może nie odkryłam Ameryki i nie dostanę żadnego Nobla, może to co zależy ode mnie jest zwyczajne i bardzo malutkie, pewnie nie ma większego znaczenia dla świata. Ale ma dla mnie i dla otaczających mnie ludzi. Nie chodzi o wielkość czy ilość, nie o prestiż czy „wartość” wykonywanej akurat pracy tylko o włożone w swoje działanie serce. Zaskakujące, ale można je włożyć w każdą uczciwą robotę, a efekty pojawiają się niemal natychmiast.  Najważniejsze żeby niczego nie oczekiwać. Szczęście daje to, co bezinteresowne. Jeśli wątpicie,  spróbujcie sami. Przepraszam, jeśli to już od dawna wiecie. Poukładanie sobie tych wszystkich spraw na nowo było dla mnie największym odkryciem ostatnich lat.

Poza tym nauczyłam się trochę fotografować :)

Port de Bonaigua, fot Kasia Nizinkiewicz

Zrobione w listopadzie 2014 zdjęcie wichury na Port de Bonaigua zostało właśnie wyróżnione w konkursie Monochrome Awards 2015. Nie zrobiłam go po to żeby dostać nagrodę, tylko żeby móc się podzielić pięknem i chyba właśnie dlatego tak bardzo się tym wyróżnieniem cieszę :)

Share
Translate »