Alpi Valdesi cz 1

<—Kiedy obudziliśmy się rano świeciło słońce, ale niebo nad Francją było zachmurzone. Postanowiliśmy więc zostać w Włoszech, licząc na to, że tam pomimo niedobrej prognozy, pogoda jednak utrzyma się. Nie byłam na to przygotowana, moja mapa (Queyras- Didier Richard) obejmowała tylko kawałek Włoch, miałam jednak małą mapkę zatytułowaną Alpi Valdesi, którą dosłałam kiedyś od znajomych. Na kiepskim papierze, jedną z tych, które czasem dołącza się do kolorowych magazynów. Doszliśmy do wniosku, że nam wystarczy. Nie mieliśmy zamiaru robić nic bardzo ambitnego, po prostu przejść przez ten kawałek gór. Musieliśmy wrócić do Turynu, żeby stamtąd dostać się do Mediolanu, a potem na lotnisko w Bergamo, więc włoska strona była w sam raz.

Był weekend i pomimo tego że bardzo wiało, już dość wcześnie rano do naszego biwaku dotarła grupa starszych Włochów. Wydawało nam się że to 3 zakonnice i ksiądz. Krótko ostrzyżonym, siwiejącym paniom wystawały z kieszeni (krótkich spodenek :))  różance, pan miał na ręce pierścień z krzyżem. Wybierali się na Bric Froid. Trochę z nimi porozmawialiśmy, szliśmy początkowo tą sama droga, ale później kiedy nasze ścieżki rozeszły się, widzieliśmy jak wdrapują się na szczyt klucząc trochę po kamienistym i stromym zboczu. Nasza ścieżka (którą też można się dostać na wierzchołek- włoska grupa nią później schodziła) była oznakowana. Żółte i czerwone placki znaczyły dwie równoległe, lub przecinające się co jakiś czas ścieżki, które na koniec zebrały się w jeden szlak i wdrapały na przełęcz (Col de Ramiere 3007).  Po drugiej stronie grani stały trochę jeszcze zasypane śniegiem wojenne baraki.

Ścieżki rozdzielały się. Jedna prowadziła granią na wierzchołek Bric Froid, druga, bardzo stromo schodziła w dolinę. Wiał huraganowy wiatr. Włosi doszli na szczyt, ubrali się w kurtki i spodnie i zaczęli schodzić. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy też tam nie wejść- byliśmy bardzo blisko, ale nie chciało nam się. Założyliśmy cieplejsze ubrania i poszliśmy w dół.  Szlak oznakowany jako 612  schodził piękną urwistą doliną początkowo przez strome kamienisto -piarżyste zbocza, częściowo jeszcze pokryte śniegiem aż do płaskich łączek pełnych kwitnących rododendronów.

Były znaki nie było wyraźnej ścieżki.

Po włoskiej stronie rosło znacznie mniej kwiatów niż w Queyras, ale też było tam pięknie. Wiatr przeganiał po górach kłęby chmur i po trawiastych stokach przelatywały zaskakująco szybkie cienie. Zjedliśmy tam, a potem trochę kluczyliśmy, bo oznakowanie niespodziewanie znikło i zostały nam tylko kopczyki.  Niestety trzeba było zejść aż na sam dół czyli na jakieś 1800 m. Na mapce był wprawdzie zaznaczony (jako nieoznakowany) jakiś odbijający w bok szlak, który przynajmniej teoretycznie ominął by część zejścia, ale nie znaleźliśmy go. Schodziliśmy z 3000 metrów, więc trochę nam to dało w kość.  Nagrodą było zaskakujące doświadczenie.

Przez długi czas widzieliśmy pod sobą daszki. Dosłownie pod nami- zbocze było tam bardzo strome, ścieżka pokonywała urwisty chociaż już pokryty lasem próg. Odrapane, połatane, obłażące z farby i wyglądające jak coś go wyrosło samo, jak kępka grzybów, bez planów i żadnej logiki, ozdobione dumnie powiewającą przy tej wichurze czerwono-zielono-białą flagą. Zastanawialiśmy się co też tam jest. I oczywiście zajrzeliśmy przechodząc obok. Znaki wskazywały sprzedaż sera- okazało się, że to małe gospodarstwo pełne owiec krów i kóz, z malowniczo siedzącymi na ławeczkach staruszkami (o podejrzanie czerwonych nosach), włoską Mamą w brudnym roboczym fartuchu, gromadką podwórkowych psów poganiających kury łażące wolno po całej okolicy i niebotycznym rozgardiaszem.

Trochę tak jakby przenieść się kilkadziesiąt lat wstecz. Jose był zachwycony. I kiedy poszedł kupować sery (z nadzieją, że zrozumie włoski bo zna łacinę) miałam wielką ochotę zrobić kilka fotografii. Ale w końcu nie zdecydowałam się. Siedzący na ławeczkach starsi panowie grzecznie mnie o coś zagadywali, gdybym wyjęła aparat- odgrodziłabym się od nich, odcięła jak turystka fotografująca dziwoląga. Jak obcy. A wcale nie czułam się obca. Wręcz przeciwnie. Podobało mi się tam. Ci ludzie mieli wszystko czego potrzeba. I wiedzieli o tym. To było widać. To czego na pewno nie mieli, na tej wysokości wydawało się nieistotną bzdurą. Zastanawialiśmy się jak takie coś może funkcjonować w erze kontroli, sanepidów i Hacapów, ale sery okazały się pyszne i o wiele tańsze niż we Francji. Nad ich czystością lub jej ewentualnym brakiem postanowiliśmy się nie zastanawiać.

Podchodziliśmy potem długo, początkowo polną drogą wzdłuż rzeki, a potem ścieżką przez wyjedzone już łąki. W dolinie był okropny przeciąg. Trudno było znaleźć odejście ścieżki, początek nie był oznakowany, lub być może oznakowanie zburzyły pasące się stada. Potem było już trochę lepiej i chociaż sama ścieżka była niewidoczna, co jakiś czas widzieliśmy kopczyk.

Rozbiliśmy namiot poniżej przełęczy (Passo della Longia). Wprawdzie na naszej mapce był na niej zaznaczony budynek- być może schron, ale ściemniło się i nie zdążyliśmy tam dojść. Wiało okropnie, ale szczęście nie padało, a rano znów pojawiło się słońce. Mieliśmy szczęście. Po włoskiej stronie, wbrew słabej prognozie utrzymała się piękna pogoda.

—>

 

Share

Queyras cz 3- Abries- Col des Thures

<— Przez całą noc lało, ale nasze wywieszone w łazienkach rzeczy były suche, wodą ociekał tylko namiot (czyli w zasadzie  pałatka ). Pomimo braku podłogi- leśne, zasypane igłami podłoże skutecznie ochroniło wnętrze i śpiwory zostały suche.  Ucieszyłam się, bo z tym namiotem nigdy nie wiadomo. Stawiając go trzeba myśleć o wszystkich możliwych kierunkach spływu wody i już nie raz okazało się, że w środku jest mokro. Zwykle nie oznaczało to wielkich kłopotów, woda wpływała pod folię NRC rozłożoną pod karimatą, ale co jakiś czas moczyła się jakaś część garderoby albo róg czyjegoś śpiwora. Teraz nic. Cudownie sucho. Pałatka waży troszkę mniej niż kilogram i ta zaleta rekompensuje wszystkie jej niedostatki. Jeszcze nie znalazłam lepszego namiotu- ( żeby było jeszcze milej- jest polska i na szczęście niedroga). Niestety nadaje się raczej na lato.

Kiedy poszłam pozbierać rzeczy z „suszarni” trafiłam na jedynych chyba poza nami użytkowników kempingu- parę Francuzów. Powiedzieli, że prognoza na dzisiaj i jutro jest zła i bardzo zła. Ma padać.

Zdecydowaliśmy się w związku z tym na zmianę planów. Północny fragment Queyras- z trzytysięcznikiem- Pic de Rochebrune- pozbawiony wygodnych szlaków, ale mi jeszcze nie znany został odłożony na inny czas- z doświadczeń poprzedniego dnia wynikało jasno, że szlaki nieznakowane i na mapie oznakowane jako niewidoczne w terenie- naprawdę jest bardzo trudno znaleźć. W deszczu i mgle- raczej bez szans.

Postanowiliśmy w związku z tym zjechać jakoś do Chateau Queyras i potem pójść w stronę Saint Veran. Jednak na szosie trafił nam się tylko jeden stop- znajomi  już Francuzi.  Zabawne bo początkowo chyba nas nie lubili- zawiesiliśmy całą łazienkę ubłoconymi rzeczami, a już po krótkiej rozmowie okazali się bardzo miłymi ludźmi. Znali Queyras i odradzili nam błąkanie się w okolicach le Grand Queyras w kiepską pogodę. Szlaki nie do odszukania, dużo nieprzyjemnych piarżysk, trochę ( podobno) trudnych miejsc. Podsunęli nam pomysł wyjścia w drugą stronę z Abries  i nawet nas tam zawieźli.

Pasowało nam to, bo w Abries jakimś cudem była piękna słoneczna pogoda.

Wyszliśmy łatwym GR58 w stronę le Marlit- czyli trochę  w kółko. Mieliśmy zamiar dojść do col des Thures i przenocować w pięknym, znanym mi już biwaku, prościej było oczywiście wyjść bezpośrednio na północ w stronę le Roux- ale tam już kiedyś byłam.

Początkowo szlak prowadzi trawersem pięknie kwitnącego zbocza, potem mija stare zabudowania i kościółek i wspina się do wysoko położonych jeziorek- to popularna- prosta i wygodna trasa. Nadaje się też na rower. Jeziorka już kiedyś widziałam, ścieżka ładna- pełno kwitnących, a jeszcze niewyjedzonych łąk.

Prawdziwe morza kwiatów.

Powyżej jeziorek zrobiło się wietrznie i bardzo zimno.

Szybko wdrapaliśmy się na grań i poszliśmy GR58 D omijając niestety szczyt- Gran Glaiza- na który według naszej mapy dałoby się prawdopodobnie wejść (niby jest to szlak zimowy, ale chyba można spróbować i latem).

Zaczęło padać i czasami pojawiał się nawet śnieg. Pokruszone łupki wklejone w błoto nie były najbardziej stabilnym podłożem i na trawersie, który z braku czasu pokonaliśmy niemal biegiem czułam się z lekka nieswojo- zwłaszcza że widoki wydawały się groźne.

Na szczęście znałam ten szlak więc pomimo mgły uniknęliśmy błądzenia- fragment trawersu Glaizy pokrywa plątanina ścieżek kóz- już tam kiedyś troszkę chodziłam w kółko.

Dość szybko dotarliśmy do położonego poniżej Col Rasis jeziorka, a potem troszkę wolniej w kłębach chmury, która akurat uznała że musi tu wejść, dowlekliśmy się na Col des Thures.  Już niemal o zmroku.

Zejście znałam, więc udało nam się dojść do biwaku, chociaż  niewiele  było już widać. Ten piękny drewniany schron  (zbudowany za własne pieniądze przez grupę przyjaciół ku pamięci ich zmarłego kolegi ) jest naprawdę świetny- w porównaniu z naszym niezbyt ciepłym namiotem-  to pięciogwiazdkowy hotel!

Więcej na temat Queyras napisałam już prawie dwa lata temu. Na końcu tego tekstu są informacje praktyczne.—>

Share
Translate »