Alpy Nadmorskie cz12

Rano otulała nas mgła. Gęste, nieprzezroczyste mleko. Z trudem odszukaliśmy ślad ścieżki, z jeszcze większym jej zakręt. Długo schodziliśmy przez rude łąki, porośnięte rzadko karłowatymi modrzewiami, też już rudziejącymi. Wszystko było wilgotne, obwieszone kroplami, lepkie. Mgła przerzedzała się tylko na tyle żeby zerknąć na kilka metrów. I zapamiętać, potem zgęszczała i znów nie widzieliśmy prawie nic. Udało nam się dotrzeć do rzeki i rozpoznać rozwidlenie szlaków. Był nawet znak. Co prawda nie w interesującą nas stronę, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że to tu. Tu trzeba odbić i iść wzdłuż strumienia w górę. Błąkaliśmy się po tym podejściu przez jakiś czas. Szlak nie był znakowany, kopczyki liche, chaotyczne i prowadzące kilkoma wariantami. Mgła lekko się przerzedziła przy małym stawku, potem znów pojawiała się i znikała po to żeby ostatecznie odsłonić nam widok z wysokiej otoczonej murem gór dolinki. Fantastyczny. W ciągu kilkunastu minut pojawił się fragment błękitnego nieba, a nam udało się wysuszyć namiot. Wiało okrutnie, ale tym razem było nam to na rękę. Szybciej sechł.

Bez znaków, ale i bez problemu odszukaliśmy właściwą przełęcz. Prowadził do niej znakowany szlak schodzący trawersem z grani. Dobrze widoczny. Można było nim iść z Passo Tesine, ale wtedy nie byłoby gdzie spać. Paso dei Buc było tylko szczerbą w grani. Podejście łatwe, zejście wyjątkowo strome. Gdyby ktoś (pewnie wojsko) nie przygotował tam ścieżki w żaden sposób nie dałoby się zejść. Szliśmy zygzakiem, bardzo wąską półeczką w wielkiej ekspozycji. Na samej górze przez chwilkę pojawiło się okno w niebie i aż nas zamurowało! Chmury gęste i mięsiste jak cukrowa wata przewalały się przez ostrą grań tuż na wprost nas. Niezwykły, bardzo dramatyczny widok. Niezapomniany.

Widowisko trwało tylko kilka minut. Zresztą i tak musieliśmy zejść. Idąc w dół, we mgłę mieliśmy nadzieję, że taka sama sytuacja powtórzy się na kolejnej grani tej, którą przez moment podziwialiśmy, ale kiedy tam dotarliśmy otaczała nas wilgotna, szara wata, bardzo daleka (pod każdym względem) od malowniczych białych pasm. Wiatr siekł po oczach lodem, a my byliśmy już mocno zmęczeni. Pomiędzy graniami przetrawersowaliśmy kamienistą dolinkę z dobrze zachowanym bunkrem. Schodził stamtąd znakowany szlak. Tam gdzie poszliśmy były tylko kopczyki, które na domiar złego skończyły się znienacka w środku stromego stoku. Przed nami piętrzyło się kamienne pole. Urwiste, ruchome, zatopione we mgle. Bloki obrosły lodem i zrobiły się nieprzyjemnie śliskie. Widoczność nadal prawie zerowa, wichura i nadchodząca noc. Wyciągnęliśmy mapę ( ryzykując jej porwanie) i wyszło nam, że gdyby iść wprost przed siebie, po poziomicy za kilkaset metrów dojdziemy do „grubszego” szlaku, który powinien być znakowany. Nie było wesoło. Poruszaliśmy się na wyczucie, tak, jak było najłatwiej i o dziwo wyszliśmy wprost na szlakowy znak- dobrze widoczny zbitek drogowskazów. Do zmroku było jeszcze z pół godziny, ale mieliśmy dość wrażeń na jeden dzień i zamiast szukać wojskowych ruin (troszkę powyżej nas) zeszliśmy kawałek wyraźną, wojenną drogą i rozbiliśmy namiot nad małym jeziorkiem. Pomimo wiatru udało nam się nawet ugotować barszcz. Szpilki wbite w przerośnięty trawą grunt trzymały, podłoże było wygodne i miękkie. Wcale nie było nam źle, chociaż wichura wyła jak oszalała. Było też ciepło. Cieszyliśmy się, że nie nocujemy przy ruinach, na nieosłoniętym niczym wygwizdowie. Rano okazało się, że wiatr zmienił kierunek. Duło z doliny i nasz namiot porósł gruby lód.

Share

Alpy Nadmorskie cz11

Po wilgotnej nocy przyszedł piękny dzień. Przyzwyczailiśmy się już do dobrej pogody więc nie zmartwił nas coraz grubszy z każdym dniem szron. Byliśmy pewni, że nasz świat szybciutko się nam znów ogrzeje. Rzeczywiście pierwsze godziny dnia były słoneczne. Chmury pierzaste i białe przewalały się bardzo blisko nas ocierając się o Col de Lombarda. Dojście tam zajęło nam troszkę czasu. Chociaż to blisko, a szlak przecina cywilizowane miejsca (nartostrady, wyciągi) ścieżka jest słabo oznakowana i nieuczęszczana, więc niewidoczna. Tak czy siak było wcześnie i chociaż to niedzielny poranek, na tej wysokiej drogowej przełęczy przez chwilkę panował idealny spokój. Tylko my, intrygujący różowy baraczek i kłęby przepięknej mgły. Po drugiej stronie szosy pojawiały się co jakiś czas bunkry (okresowo pożerane przez mgłę),  po chwili nadjechał motocyklista, potem kolejny i jeszcze jeden… Stawali na zakręcie i podziwiali widok. Witali się, gadali robiło się ich coraz więcej. Przyglądaliśmy się temu przez chwilkę susząc namiot. Zeskrobanie szronu było już niemożliwe i teraz nasz tropik ociekał. Wiatr radzi sobie z czymś takim szybciutko. Nie minęło 20 minut i zaczęliśmy się zwijać. Postanowiłam jeszcze sfotografować baraczek (po swojemu, wiec na długim czasie- zdjęcie jest tu ). Ustawiłam się, odczekałam ile trzeba i w momencie kiedy trzasnęła migawka tył baraczka otworzył się z niepokojącym piskiem i pojawił się w nim pan- sprzedawca kawy! Wypiliśmy oczywiście. Była smaczna, nawet z ekspresu podana stylowo w plastikowych kubeczkach i wszystko to za 1,5 Euro w komplecie z oszałamiającym widowiskiem- wałem chmur przeciskającym się do Francji z Włoch.

Dalsza droga była długa i łatwa. Ścieżka do Santa Anna de Vinadio prowadzi gładką, prawie bieszczadzką granią. Część łąk na zboczach nadal pokrywają pola kolczastego drutu, są resztki baraków i bunkrów i widoki na obie strony jak to na granicy. W ten niedzielny poranek oprócz nas wybrało się tam tylko 3 rowerzystów. Najpierw my znaleźliśmy ich wentyl, a potem oni naszą baterię :) Miłe spotkanie.

Ścieżka przechodzi przez przełączkę i opada skalistym zboczem pełnym dziwnych kapliczek. Mnóstwo plastikowych figurek świętych, zdjęcia papieży, kupki kamyczków i sztuczne kwiaty. Wszystko to ustawione rzędem wzdłuż szlaku. Niedaleko już stąd do Sanktuarium Santa Anna de Vinadio. Wierząc mapom powinno tam też być schronisko, ale znaleźliśmy tylko ogromny parking i bar- wypełniony po brzegi i głośny. Podłączyłam baterię, poczekaliśmy w gigantycznej kolejce po kawę (bardzo dobrą i bardzo tanią) i nagle już chyba przy drugiej kolejce bar się wyludnił. Pomyślałam, że skoro jest spokój to przejdę się zobaczyć kościół. Znalazłam tam ten cały tłum już spokojny, skupiony i upakowany w niewielkiej kaplicy. Nie wiedziałam, że odprawia się tam mszę o drugiej i przypadkiem też miałam przyjemność w niej uczestniczyć.

Po mszy ludzie zaczęli zjeżdżać na dół, a my zabraliśmy ładowarki i ruszyliśmy w przeciwną stronę. Minęliśmy kilka nieczynnych schronisk (raczej nie górskich, tylko dla pielgrzymów). Mgła darła się na okolicznych szczytach i zrobiłam całe mnóstwo zdjęć. Cieszyłam się, że dotarliśmy tam dopiero po południu. Rano pewnie spacerowało tu mnóstwo ludzi, teraz byliśmy zupełnie sami. Do nocy przeszliśmy jeszcze przez przełęcz Passo Tesina i zeszliśmy w bardzo gęstą mgłę. Wypatrzyłam na mapie malutki stawek. Wydawał się idealnym biwakowym miejscem. Rzeczywiście była tam i woda, i pola mięciutkich trawek (wcale nie wszędzie podmokłych). Było też mnóstwo drewna na opał, ale Jose nie chciał rozpalać. Wydawało mi się, że jesienią nie jest to już zabronione, ale nie walczyłam. Faktycznie wiał bardzo silny wiatr. Sterta drewna, którą uzbierałam, na pewno jeszcze kiedyś się komuś przyda…

Share
Translate »