Po zwiedzeniu zabytkowej wsi ściągnęłyśmy pulki z górki pieszo, prosto do rzeki. Ślad skutera przymarzł nocą i nie miałyśmy żadnych problemów. Na Ivalojoki rysowały się dwa ślady. Być może faceta, który minął nas poprzedniego dnia i był tak zaaferowany jazdą, że ledwie nam skinął głową wracając. Chwila na decyzję- prawy czy lewy. Kilkaset metrów spokojnie, pod most (kładkę na pieszym szlaku) i konsternacja- pętelka… Skuter zawrócił. Znikł też słaby ślad nart, który towarzyszył nam podczas poprzednich dni. Jak wywnioskowałyśmy z chatkowych książek -dwóch Czechów, którzy szli Ivalojoki jeszcze podczas silnych mrozów. Kilka dni przed naszym przyjazdem i niespodziewanym ociepleniem (które przyszło jak na zamówienie- dla nas…). Spróbowałam torować przez kopny śnieg, ale strasznie się zapadałam. Moje narty są miękkie, w takich zaspach mocno się gną i każdy krok jest bardzo pod górkę. Stanęłam, założyłam foki. Nie pomogło, w każdym razie nie bardzo. Ryłam głęboki rów, pulka mi się w nim wieszała, ledwo dawałam radę ją ciągnąć. Agnieszka spróbowała iść pierwsza i było lepiej- nie zapadała się tak głęboko jak ja. Jedna z wierzchnich warstw była wystarczająco zmrożona żeby ją unieść. Niestety nie unosiła mnie. Tak czy siak było mi lżej za Agnieszką. Szłyśmy przez bystrza, powoli, kluczyłyśmy, raz na moment znalazłyśmy ślad Czechów, ale musiałyśmy go zaraz opuścić. Panowie weszli w koryto rzeki, teraz po kilku dniach wysokich temperatur pokryte cienkim, przezroczystym lodem, lub miękką mazią znaną nam już i podejrzaną. Nie wiem co zrobili dalej (czyli wcześniej, bo chyba szli w drugą stronę, lub w obie strony, nie byłyśmy pewne ich wpisów). Już nigdy nie trafiłyśmy na ślad nart więc możliwe też, że zawrócili. My też wracałyśmy, kluczyłyśmy szukałyśmy lepszych przejść przez nurt. Co jakiś czas widziałyśmy wodę. Rzeka była tu głęboka i szybka. Przerażająca, więc uważałyśmy. Po kilku godzinach słońca śnieg zaczął się kleić do nart. Już wcześniej zdjęłam foki, zamaczane w podtopionych kałużach i ponownie wciskane w śnieg obrosłyby lodowymi kluchami. Narty łatwiej oczyścić. Przynajmniej teoretycznie, bo kluchy pojawiały się niemal od razu więc często odpuszczałyśmy i szłyśmy na nich jak w ciężkich rakietach. Pulka też (oczywiście) obrosła, miałam wrażenie jakbym wlokła ją odwróconą do góry dnem. Po południu znalazłyśmy skuterowy ślad, zawiany, ale czasem widoczny, bo używały go też zwierzęta. Agnieszka starała się z niego nie zejść, jeśli go zgubiła natychmiast się zapadałam. Szłyśmy wolniutko, ale i tak ledwo nadążałam. Leśna kilkadziesiąt metrów przede mną, więc nie od razu zrozumiałam co się dzieje. Na brzegu poruszył się jakiś zwierzak. Wyglądał jakby wykopywał się z zasypy, jakby spał w śniegu. W pierwszej chwili pomyślałam, że wilk… nie wiem dlaczego. Zwierzę wstało, otrząsnęło się i ruszyło przez zaspy w stronę Agnieszki. Teraz widziałam, że to renifer. Jasny, prawie biały, bez rogów. Czyli niekastrowany samiec. Zapadał się niemal po brzuch. Aga stanęła wyciągnęła rękę. Renifer wyszedł na ślad. Podszedł, powąchał rękawicę, odwrócił się do nas tyłem, przeszedł kilkanaście metrów po odcisku skutera zerknął, skinął łbem, tak jak zrobiłby mój pies. Rozumiesz? Masz iść tak jak ja. Rozumiesz? Potwierdzałyśmy, że tak, chociaż nie widzimy w ultrafiolecie tak jak on. -Tak nie zejdziemy, że śladu. Będziemy się go trzymać. Taki jest plan. Renifer uznał chyba, że damy radę. Wrócił, minął nas brnąc miękkim śniegiem i odszedł po naszym śladzie. Tak jakby czekał żeby nam coś przekazać. -Chodziło mu tylko o ślad?- dumaliśmy, niepewne, bo przecież to zbyt oczywiste. Z kilometr dalej zobaczyłyśmy na brzegu chatkę. Było wcześnie dopiero koło czwartej, ale zaproponowałam żeby zostać, a przynajmniej zobaczyć czy się da. Nawigacja mówiła, że przeszłyśmy 6 km. Nawet nie połowę planu. Do dziennej chatki, która miała być zamknięta zostało nam jeszcze 8 km. Niby blisko, ale w tych warunkach, pewnie więcej niż 2 godziny (a tyle miałyśmy do zmierzchu). Gdybyśmy wyszły wcześnie rano śnieg byłby szybszy, zmarznięty po nocy, pewnie też mocniejszy i mniej ryzykowny. Z kajakowej mapy Ivalojoki pamiętałam jeszcze jedno bystrze. To były mocne argumenty. Agnieszka nie protestowała. Zeszłyśmy na brzeg. Chatka była stara, zasypana po dach, zapadnięta. Stały przy niej drewniane narty, oparte pewnie kilkadziesiąt lat temu. Bardzo długie, czuby wystawały ponad nawiany śnieg. Dalej w lesie była też sauna, malutka. Zbudowana z bali uszczelnionych mchem. W dobrym stanie. Była też wiata, dość ażurowa. Uznałyśmy, że sauna się nada. Dobrze nam się tam jadło i topiło śnieg. Ogień niestety nie zapłonął, uzbierany przez nas chrust był zbyt mokry. Dymił okrutnie, więc zrezygnowałyśmy. Ogniem zawsze zajmowała się Agnieszka, ja nie mam talentu. Bardzo rzadko rozpalam, zwykle nie ma gdzie lub czym, więc w sumie niewiele umiem.
Pomimo braku ogrzewania temperatura wewnątrz była przyjemna. Koło zera. Po uprzątnięciu Agnieszka wcisnęła się jakoś pod stół, a ja zbyt długa żeby się gdziekolwiek położyć zrobiłam sobie legowisko na dworze. Nie chciało mi się stawiać namiotu. Niebo było czyste, marzyła mi się zorza. Pomyślałam, że raczej nie zmarznę. Miałam na sobie ok 1,3 kg najlepszego puchu. Spodnie puchowe (250 g), grubą kurtkę puchową (400 g, o ile dobrze pamiętam) i śpiwór 600 g poszerzony na tę okoliczność klinem wsuwanym na rozdzielne zamki -świetny pomysł zaproponowany przez Romana Werdona– pozwala wejść do śpiwora w grubym ubraniu i nie gnieść warstw. To wszystko włożyłam do torby na narty też poszerzonej płatem pertexu (który w czasie kiedy torba była torbą wisiał wewnątrz.) W założeniu nieprzemakalny materiał torby miał być tylko podłogą. To się nie bardzo sprawdziło, ale dowiedziałam się o tym dopiero później, w cieple. Moją puchową sukienkę zostawiłam na wszelki wypadek Agnieszce. Niepotrzebnie. Temperatura w saunie prawie nie spadła. Na zewnątrz było -22. Nie zmarzłam, ale nie zobaczyłam zorzy. Jedynym fotograficznym trofeum tej nocy było dziwne księżycowe halo. Jak oko Saurona… Wielkie, złożone z dwóch (obróconych) pierścieni. Po kilku godzinach został już tylko jeden. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.