Z Utsjoki wyszliśmy na południe. Wzdłuż drogi, czasem nawet drogą. Po 4 km (zgodnie z opisem, który dostaliśmy przed wyjazdem od Timo) znaleźliśmy skuterowy szlak prowadzący na północny zachód i długo szliśmy nim bez żadnych problemów. Nie był znakowany, ale widzieliśmy ślady płóz. Wyżej trochę się to zagmatwało, bo nasi poprzednicy, najprawdopodobniej wędkarze porozjeżdżali się w różne strona i my zgłupieliśmy. Zaczepiony starszy pan kazał kontynuować i trochę w kółko i trochę za późno dotarliśmy w końcu do niebieskich (narciarskich) tyczek, które jak się dowiedzieliśmy potem biegły z Utsjoki i można było też wzdłuż nich przyjść. Chwila konsternacji jak zwykle kiedy wchodzi się na jakiś szlak (bo skąd niby wiedzieć w którą stronę) i już zaraz chatka schowana w płytkiej dolinie. W sama porę, bo robiło się ciemno. W domku zastaliśmy rodzinę z dziećmi na jednodniowej wycieczce. Bardzo miłą, jak się okazało znajomych Timo. Jose pojechał jeszcze z chłopakiem do przerębla (na skuterze), pogadaliśmy chwilkę i pomachaliśmy im na odjezdnym.
Rano znów mieliśmy gościa. Wędkarz zajrzał do na na chwilę jadąc na północ na jedno z jeziorek, które my też powinniśmy minąć po drodze. Tu już nie było szlaków, liczyliśmy więc na zrobiony przez niego ślad. Miał skrawek wycięty z większej mapy i piękny pas na noże własnej roboty. To wystarczyło żeby nas przekonać, że wszystko wie. Kluczyliśmy potem przez cały dzień, niechcący wdrapaliśmy się na wysokie góry, z których później było trudno zjechać, zaplątaliśmy się w skałach i gołoborzach, powywracaliśmy na wywianym lodzie i ostatecznie zostaliśmy na noc w zupełnie nieplanowanym miejscu. Dobrze, że płaskim. Był stamtąd piękny widok na masyw Rastigajsa.
Czekał nas trudny zjazd- dolina Tany jest bardzo stroma. Znów kluczyliśmy, ale tu poszło łatwiej. Trafiliśmy na stary ślad, potem na dziurę w reniferowym płocie i ostatecznie na szosę bielutką i cudownie gładką. Szybciutko przeszliśmy nią 10 km, znacznie szybciej niż przypuszczałam więc zamiast iść na noc do Levajok przeszliśmy przez graniczną rzekę i na 11 kolejnych dni zakopaliśmy się w wietrznej Norwegii. To był chyba najdłuższy czas z daleka od cywilizacji jaki trafił nam się w ciągu ostatnich lat, na pewno najbardziej dramatyczny. Opisałam go już, dość skrótowo, więc może kiedyś jeszcze się o tym rozpiszę.
W Utsjoki po raz ostatni bolały mnie plecy. Ból minął nie wiem nawet kiedy. W zamian na policzku wyskoczyły mi 3 krosty- podobne trochę do wietrznej ospy. Z braku innych lekarstw smarowałam je maścią na opryszczkę, bo trochę swędziały w namiocie (na mrozie wcale mi nie przeszkadzały). To one potem przeobraziły się w spuchnięty placek, które ostatecznie uznaliśmy za odmrożenie. Poszłam do lekarza dopiero w Polsce. Jak to sam określił pewności nie ma, bo raczej nie leczy się takich zmian poprzez trzymanie ich przez miesiąc na mrozie, ale możliwe, że to nie były korzonki i odmrożenie tylko nietypowo umiejscowiony półpasiec. Tak czy siak została blizna, nieciekawa bo na środku policzka. I to by było na tyle :)