Laponia- Kautokeino

Kautokeino to miasto Samów. 90% ludzi mówi w ich języku używa się go w szkołach i na uniwersytecie. Mieszkańcy noszą tradycyjne ubrania, prężnie rozwija się lokalna kultura- tyle wiedziałam z netu. Idąc w kierunku kolorowych domków zastanawiałam się w zasadzie nad wszystkim. Jak wyglądają rdzenni mieszkańcy Laponii? Jak mieszkają? Czym się zajmują? Co jedzą?

Przed wiekami Samowie przemierzali północne rejony Szwecji, Finlandii, Norwegii i rosyjski Półwysep Kolski wraz ze stadami reniferów. Byli koczownikami. Teraz wielu z nich nadal zajmuje się hodowlą, z tym że renifery nie pasą się już swobodnie, a ich właściciele osiedli. Kautokeino było pierwszą lapońską miejscowością jaką zobaczyłam (Kilpisjarvi to tylko kilka domków) i moim pierwszym wrażeniem był chaos. Przedmieścia to podobnie jak u nas w Polsce zagracone podwórka, zapomniane budynki i samochody, z tym, że tu wszystko przykrywał czyściutki śnieg. Idąc białą, nieodśnieżoną (ale ubitą) ulicą myślałam o Rosji,  której nie znam, a której granica leży przecież bardzo blisko. Przy wielu domach stały metalowe klatki z suszącym się wewnątrz mięsem- całymi tuszami reniferów. Centrum wygląda zwyczajniej, jak Skandynawia. Domy jednorodzinne, drewniane, kolorowe, wiele nowych, przyozdobionych ludowym wycinanym wzorkiem trochę podobnym do naszych ozdób na wschodzie. Granatowe, niebieskie szare. Czasem czerwone żółte pomarańczowe. Wszystko to rozrzucone luźno po kilku pagórach- w zasadzie duża wieś.

Zostaliśmy w Kautokeino prawie dobę. Najpierw z trudem znaleźliśmy nocleg. Pomógł nam w tym jakiś starszy pan. Nie mogąc się z nami dogadać podwiózł mnie do czegoś w rodzaju motelu potem wrócił i przyprowadził Jose. Miejsc nie było, bo w mieście trwała duża konferencja. Bez pomocy nie znaleźlibyśmy pewnie nic. Pan uparł się i właściciel sprzątnął dla nas jakieś wielkie i puste mieszkanie z pianinem i dwoma wąskimi łóżkami. Wieczorem znalazłam w salonie broszurki w kilku językach, też po rosyjsku, ale byłam tak zmęczona, że ich nie przeczytałam. Padłam.

W sklepie, na ulicach, potem na śniadaniu w motelu spotykaliśmy ludzi w tradycyjnych strojach. Niektórzy pozwolili się sfotografować, inni nie. Od pary kanadyjskich Indian (na zdjęciu) dowiedziałam się, że to konferencja ludów pierwotnych. Zajrzeliśmy z ciekawości na uniwersytet gdzie się odbywała, ale nie pozwolono nam wejść. Mogłam skłamać, że jestem z prasy i nie umiałam. Prelegenci opowiadali o sposobach powrotu do tradycji i języka na przykładzie różnych kultur. Pokręciliśmy się chwilkę po nowoczesnym budynku i poszliśmy szukać informacji turystycznej i map. Po południu spakowaliśmy się i wyszliśmy. Kupiłam wielką paczkę chustek do nosa, witaminę C i czosnek. Wygrzałam się. Wymyłam. Wyprałam co się udało. Czułam się lepiej i nie chciałam zostawać na kolejną noc. Nie to, że Kautokeino mi się nie podobało. Było ciekawe, ale też całkiem nieturystyczne. Dość drogie. Z pulkami, nartami z naszym wypytywaniem o trasy i drogę czuliśmy się tam trochę nie na miejscu.  Para dziwaków.

 

Share

Laponia droga do Kautokeino

Z godziny na godzinę wiało coraz mniej. Droga do miasta okazała się jednak bardzo długa i poprzedniego dnia na pewno byśmy nie zdążyli. Idąc przez wywiany lód myśleliśmy, że mamy szczęście. Gdyby nie schron utknęlibyśmy w środku pustkowia najprawdopodobniej nie mogąc rozstawić namiotu. Nasz awaryjny plan na takie okazje zakładał kopanie dziury, z tym że śnieg zlodowaciał i wcale nie był bardzo gruby, a na płaskowyżu nie widzieliśmy nawet zasp. Niczego za czym można by się schronić. To chyba najtrudniejsze na Finnmarkvidda- ekspozycja na wszystkie siły natury- rażące słońce, silny wiatr, śnieżyce przelatujące i odlatujące kilkukrotnie w ciągu każdego dnia.

Szlak kluczył, przeciął dolinę, potem łagodny grzbiet. Wieża została daleko z tyłu, ale telefoniczny sygnał nie słabł. Wątpiłam już czy kiedykolwiek dojdziemy. Znikły tyczki, ślady porozjeżdżały się, a drogi, którą szliśmy nie było na naszych mapkach. Konsekwentnie trzymaliśmy się najmocniej odciśniętego śladu. Czasem był słabo widoczny, pozawiewany. Przecinał wielkie śnieżne pola, pewnie jeziora, przeciskał się przez brzozowy lasek, biegł korytem nie całkiem zamarzniętej rzeki. Daleko na horyzoncie widzieliśmy jakieś białe góry. Tylko po nich orientowałam się, że chyba jednak idziemy w dobrą stronę, że nie minęliśmy miasta, a wielka zalesiona dolina przed nami to ta, która prowadzi do Karasjok. To był trudny dzień. Katar, który troszeczkę osłabł w schronie zaatakował mnie znów. Skóra pod nosem popękała. Było mi zimno, trzęsły mną dreszcze, a Jose jak na złość znów się wlókł. Jego narty w takim terenie stawały się niewygodne i chyba nawet wolniejsze od rakiet. Posuwisty narciarski ruch maltretował mu stopy, plastry przesuwały się i musiał je poprawiać. Obojgu z nas zależało na odpoczynku.

Kautokeino pojawiło się przed nami niespodziewanie. Najpierw wyrosła linia energetyczna (niestety niezaznaczona na mapkach), dalej kilka kolorowych domków na górce. Jose przyspieszył, a potem zezłościł na mnie – bo zmieniłam obiektyw. Miasto obudziło w nas nadzieje na wszystko czego nam ostatnio brakowało. Ciepły prysznic, chustki do nosa, jedzenie, które nie byłoby suche… Łóżka bez śniegu. Mogliśmy bez tego żyć, żyliśmy przecież. Bliskość ludzi natychmiast odwróciła wszystkie proporcje, a nasze myśli zdominowały błahe, pospolite rzeczy. Cywilizacja.

Share
Translate »