Laponia- wichura na Finnmarksvidda

Rano było ciepło. Zdziwiliśmy się niesamowicie widząc wodę wytopioną przez słońce w czarnej pulce, akurat przypadkiem nieodwróconej. Musiało być blisko zera. Słonecznie, spokojnie, pięknie. Zbieraliśmy się długo, potem przez kilka godzin jechaliśmy po dość szybkim lodzie. Zajęta wycieraniem nosa nie zauważyłam nawet jak twardniał, poczułam grudę szarpiącą pulką. Narty udawało się wstawiać w ślad płozy, a w zasadzie dwóch płóz, pochodzących z różnych skuterów więc nierównoległych, krzyżujących się. Rozjeżdżających. Przypadkowych. Zajmująca, dość przyjemna zabawa. Cieszyłabym się nią bardziej gdyby nie nos. Z braku chusteczek użyłam do wycierania mojego lnianego ręczniczka, który jednak zamiast wysychać marzł. Powoli niespostrzeżenie rósł wiatr, więc coraz więcej uwagi zajmowało mi pilnowanie żeby nie odleciał. Ślady płóz, wycieranie nosa, droga prosta jak drut. Kolejne falujące wzgórza, po obu stronach jednolicie biało. Czasem drzewko, czasem chmurka. Mniej lub więcej szlakowych tyczek, odbijający gdzieś na bok ślad.

Stanęliśmy na chwilkę żeby wypić i nie posiedzieliśmy długo, bo wiało. Jose znów obtarł stopę, znów zwolnił. Nie zorientowałam się od razu i kiedy w pewnej chwili zauważyłam jak wiatr zaczyna odrywać z podłoża płytki szadzi i chciałam mu to pokazać był już na horyzoncie. Nie dało się stać i patrzyć pod wiatr. Oderwanych płytek przybywało. Słyszałam jak bębnią w moją pelerynę, nie zdjętą już po postoju. Pomyślałam, że zaczekam później. W lepszym miejscu.

Kolejne wzgórze, kolejny zjazd, potem jeszcze jeden. Identyczny. Na podejściu pojawił się jakiś punkt. Absorbował uwagę, ale okazał się dwiema tyczkami. Bliskimi siebie, więc z daleka wydawały się jedną ciemniejszą. Nie kończący się szpaler. Ciąg identycznych wzgórz. Kolejny punkcik nie wzbudził już moich emocji. Patrzyłam jak rośnie. Nie pozwoliłam sobie na nadzieję, pomyślałam, że zawsze mogę ucieszyć się później. Jak podejdę. Jak będzie pewność. Szary kwadracik, potem szara kostka. Niemożliwe- myślałam, a nawet gdyby, pewnie będzie zamknięte na klucz.

Zrzuciłam narty i schowałam się za mikroskopijny schronik. Z drugiej strony, od północy były drzwi, zasypane, ale miałam łopatkę. Zanim dogonił mnie Jose byłam już w środku. Klamkę trzymał tylko zamotany sznurek. Wewnątrz dwie prycze, koza i stół. Zapas jedzenia dla psów i sierść. Myślałam początkowo, że też psia. Teraz wiem, że reniferów. Tu wszyscy sypiają na skórach. Futro linieje zostawiając sztywny biały włos.

Początkowo chcieliśmy tylko chwilkę posiedzieć, wypić herbatę wyczyścić nos. Na wzgórzu obok stała jakaś wieża myśleliśmy, że do miasta już blisko, że zdążymy przed wieczorem dojść. Pomyślałam żeby sprawdzić sieć i dostałam sms od Edka, zapowiadał bardzo silny wiatr. Rzeczywiście budka wpadła w drgania, a szczelinami zaczął się sączyć śnieg. Mieliśmy taśmę klejącą. Polepiliśmy co się udało. Jedna szybka była stłuczona, popękana. Cieszyliśmy się, że się wzmocniła.

Zanim skończyliśmy wyło już tak, że trudno było otworzyć drzwi. Dociskało je do ściany, zasypywało, a na nogach można było ustać tylko za chatką. Zostaliśmy chociaż była dopiero druga.

Nocą pojawiła się zorza, ale nie wychodziłam. Przez zawianą, zaklejoną szybkę widziałam tylko mętny zielony pas. Domek drżał, szczeliny obrósł biały pył. Materace był równe i miękkie. Dach o niebo solidniejszy od namiotu. Mieliśmy szczęście.

Rano nadal otulał nas tuman. Wysoki na niecały metr, a nad nim błękitne niebo pełne gwiazd. Potem różowe, złote w końcu zbyt jasne żeby na nie patrzeć.  Obserwowałam to z mojej pryczy zakopana w puchowych śpiworach. Jose jakoś otworzył drzwi i przyniósł śnieg. Gotowaliśmy, czekaliśmy. W końcu uznaliśmy, że wieje mniej. Prognoza zapowiadała, że przestanie. Po południu. Na zewnątrz przywitał nas martwy ptak.

Share

Laponia- norweska granica

Mieliśmy pomysł na co najmniej kilka wariantów tras, piszę o tym, bo do tego momentu było w zasadzie łatwo i być może będziecie chcieli ten fragment powtórzyć. Z Tenomoutka można iść na południe-w stronę Hetta, albo trzymając się rzeki- co po policzeniu poziomic wydało nam się ryzykowne (duży spadek i pewnie mnóstwo niezarzniętych miejsc, wąski kanion z którego niekoniecznie da się wyjść) albo wzdłuż granicznego płotu. Można też przejść do Norwegii.

Wychodząc nie wiedzieliśmy co wybierzemy. Rozsądek podpowiadał – zostać w Finlandii. Wprawdzie najbliższa chatka była dopiero za 27 km, czyli jeden nocleg na pewno wypadłby w namiocie, ale dalej wyszlibyśmy się na kilkusetkilometrowy skuterowy szlak, ciągnący się już od Kilpisjarvi- Arctic Trail. Znakowany i obstawiony schronami.

Norwegia była dla nas białą plamą. Nawet nie na mapie, bo nie mieliśmy norweskich map. Miałam wydruki, które mi pomogła przygotować Lidka. Wiedziałam, że około 40 km na wschód leży miasteczko -Kautokeino, a nad nim i pod nim z północy na południe biegnie szosa z Alta do fińskiej granicy. Idąc zamarzniętym pięknie jeziorem u stóp naszej chatki byliśmy zdecydowani na Finlandię  i jedynym naszym problemem był płot. Jak dotąd nie widzieliśmy w nim żadnych przerw. Martwiliśmy się nawet jak sobie radzą dzikie zwierzęta, które przecież przywykły wędrować bez przeszkód. Płot solidny i nieskończony. Po fińskiej stronie obrośnięty chaszczami, po norweskiej przyjaźnie gładki. Tylko jak go tu przejść?

Rozwiązanie pojawiło się samo. Na środku jeziorka widniała spora dziura. Podeszłam z ciekawości, może jest woda… Owszem była (szkoda, że nie zauważyliśmy jej wczoraj). Lód zarwał się pod jakimś skuterem i dalej co jakiś czas pojawiał się ślad. Dziwiliśmy się jak ten ktoś wydostał się z rzeki, ale ponieważ to musiało być już dawno temu, nie było jak się dowiedzieć. Skuter kierował się wprost na płot- też jak się okazało dziurawy. Była tam brama z błękitną flagą i napis Suomi. Granica. Ślad skręcił na południe. My też i przez kilka godzin poruszaliśmy się wzdłuż płotu najpierw przez brzozowe chaszcze, potem białe górki gdzie mocno wiało. Na jednej z nich zatrzymaliśmy się na chwilkę żeby zjeść. Dalej teren opadał. Aż po horyzont ciągnęły się płaskie mokradła i ciemne kropki karłowatych lasków. Przetaczały się po nich cienie coraz grubszych, chyba śniegowych chmur. Wyglądało to bardzo monotonnie.

Po lewej, daleko na kolejnej górce widzieliśmy trzy ciemne punkty. Prowadził do nich kolejny pot.

-Chodźmy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja- powiedział Jose. Zabrzmiało jak z Seksmisji, której on przecież nie zna. Więc skręciliśmy.

Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że porzucamy komfortowe domki, że może więcej nie zanocujemy pod dachem, chyba żebyśmy trafili na jakiś kemping czy hotel. Nie wiem czym się w zasadzie kierowaliśmy. Biały, bezdrzewny płaskowyż też bardzo nie przypominał gór. Do tego pierwsze, co zobaczyliśmy przedostawszy się przez prostopadły, mizerny na szczęście płot był nadgryziony renifer wystający trochę spod zasp. Nie jesteśmy przesądni, pomimo to pomyślałam, że to nie najlepszy początek.

Dalej było monotonnie i biało. Chmury rzeczywiście śniegowe, ale padało z nich tylko troszkę. Czasami. Trzy punkty okazały się drewnianymi domkami. Dalej wyszliśmy na całą pasterską wioskę. Pustą teraz. Prowadził od niej ślad. Hodowcy reniferów szykowali się już na wiosnę, bywali tu. Daleko, zbyt daleko żeby pogadać przejechały dwa śnieżne skutery. Wyszliśmy na zostawiony przez nie ślad i szliśmy nim aż do zmroku. Liczyliśmy na to, że doprowadzi nas do Kautokeino. Był słaby, czasem zawiany, co jakiś czas znów padał śnieg, ale budził w nas nadzieję na cywilizację. Nie sądziliśmy, że to aż tak długa droga. Domki okazały się jedynym ludzkim śladem na przestrzeni 30-tu kilometrów. Płaskowyż zamglił się, widoki znikły, zerwał się nieprzyjemny wiatr. Zacinał śnieg. Na długim fragmencie śledził nas rosomak. Na tyle bliski żeby go rozpoznać, zbyt daleki żeby dać się sfotografować.  Potem pojawiły się tyczki i rzadkie krzaki, w których postawiliśmy namiot. Niewiele było widać, ale mieliśmy szlak. A szlaki nie prowadzą przecież donikąd.

Share
Translate »