Noc w luksusowym schronisku diametralnie zmieniła nasz punkt widzenia. Uznaliśmy, że koniec leniuchowania. Do samochodu zostało w linii prostej około 70 km i 3 dni, w pierwotnym planie zamierzałam wykorzystać chatki po drugiej stronie rzeki Ljusnan. Gdybyśmy się na to zdecydowali spalibyśmy codziennie pod dachem, ale trzeba by podjechać kawał autobusem. Do domknięcia pętelki pieszo zabrakłoby dnia, który spędziliśmy na początku z Leśną. Krótsza, jak mi się wydawało droga biegła ciągiem wysoko położonych bagien. Były tam szlaki skuterowe, nawet chatki, ale nie tak rozmieszczone żeby pasowało. Znów trzeba by mieć więcej dni. Wyruszyliśmy bez pośpiechu. Pogoda była wyjątkowo mętna, ciepło, wilgoć i słaba widoczność. Szlak przejechany przez psiarzy, a potem kiedy minęliśmy parking też przez skutery. Szliśmy lasami, po bagnach. Tylko raz pojawił się daleki widok, góra z chatką gdzie planowałam wcześniej spać, wysoka, łysa, po drugiej stronie jeziora Lossen. Nawet się przez moment zastanawialiśmy czy nie zboczyć do Tannas (bo tam też chatka) i spokojnie nie poczekać potem na autobus, ale wyzwanie to wyzwanie… trzeba dojść :)
Ruszyliśmy na południowy wschód, bo drogi wprost na wschód nie było. Wtedy pierwszy raz pojawił się drogowskaz „Hede”, pisało na nim, że 62 km, bardzo nas to ucieszyło, pasowało do wcześniejszych wyliczeń i dawało spore szanse na sukces (z Hede mieliśmy już tylko 10 km). Niestety odległość podawana na kolejnych szlakowych słupkach z biegiem czasu rosła, przybyło 15 km, dziwne bo szlak nie miał rozgałęzień i droga mogła być tylko jedna. Nie dobiło nas to bardzo, przecież nadal mieliśmy ponad dwa dni.
Płaskowyż wznosił się niepostrzeżenie i tylko po lesie widzieliśmy, że podchodzimy. Drzewa karlały, coraz częściej szliśmy przez odkrytą przestrzeń. Byliśmy chyba mniej więcej na szczycie kiedy chmury rozerwały się. Za nami pojawiły się piękne góry. Przeszliśmy przez nie nie widząc zupełnie nic! Szkoda wielka, teraz złociły się pod śniegową chmurą jak dowcip. Wiało, słoneczna plama pędziła w naszym kierunku, blask oświetlał okoliczne pagórki, i w końcu dotknął też nas. Las dotąd bezbarwny błysnął złotem. Było tak pięknie…
Zmierzch, długi, kilkugodzinny kolorowy. Pod wieczór ratrak wyrównał nam szlak. Był teraz szybki, idealnie gładki, jak nartostrada. Dopiero nocą zepsuły nam go dwa skutery pędzące gdzieś z Brandasen. Wieś minęliśmy już w ciemności. Na rzece był most, zrzuciliśmy śniegowy nawis i udało nam się sięgnąć do wody. Wypełniliśmy termosy. Szlak biegł teraz niżej, przecinał jeziora. Był świetnie oznakowany, a pomimo tego czułam się nieswojo widząc ciemne plamy wody. W świetle latarki wyglądały jakby sięgały dna, ale najprawdopodobniej pod spodem był drugi lód. To musiało być na zjeździe, bo Edek został z tyłu i czekałam na niego w tych podejrzanych miejscach. Szedł tylko w butach i bałam się, że się zapadnie. Poza tym było całkiem przyjemnie. Las szumiał, chmury rwały się czasem i błyskał księżyc, wszystko wyglądało tajemniczo.
Doszliśmy tak do szosy i skręciliśmy. Jedna z naszych map pokazywała wiatę przy pieszym szlaku tylko kilometr czy dwa w bok. Miejsce gdzie powinien odbić szlak wykorzystano jako mijankę na szosie. Na poboczu spiętrzyły się hałdy śniegu. Trudno było się na nie wdrapać, musiałam obejść. Szlak znalazłam, nie było na nim żadnego śladu. I ani cienia sugestii gdzie wiata. Las huczał, drzewa bujały się wpadałam w śnieg ponad kolana. Odeszłam kilkaset metrów i wróciłam. Wiaty nie było w nawigacji, a wypatrzenie jej w gąszczu ośnieżonych świerków uznałam za niemożliwe. Wróciliśmy na nasz szlak i rozbiliśmy namiot nad rzeką. To było nie najgorsze miejsce i w sumie nawet wydawało nam się zabawne. Kolejne zimowe doświadczenie dla Edka, noc, namiot, nieznaleziona wiata i długa trasa, ponad 30 km. Byliśmy zadowoleni.