Początkowo planowałyśmy wyjść wcześnie, ale to już tradycyjnie nie wyszło. Dzień był piękny, ustawione przy schronie mapki kusiły letnimi szlakami. Nasi poprzednicy poszli inaczej, ale był też jakiś blady ślad w górę. Założyłam foki i zaryzykowałyśmy. Ślad wspinał się na łyse wzgórze, widziałam go przez jakiś czas. Potem skręcił, prawdopodobnie prowadził do Mattit Ravadas. Nie widziałyśmy letnich znaków, ale byłyśmy już ponad lasem więc szłyśmy po prostu do góry. Ze wzgórza był wspaniały widok. Łyse pagórki wynurzające się z porośniętych dolin. Wietrznie, znany mi z Finnmarksviddy wędrujący śnieg i charakterystyczne pasiaste zaspy. Pięknie. Czekałam chwilkę na Agnieszkę, która z uporem unikała fok. Dobrze mi tam było na wzgórzach. Lubię otwartą przestrzeń. Bardzo nie chciałam z niej schodzić więc rozwinęłyśmy mapę. Jak na zamówienie pojawił się skuter i sympatyczny hodowca reniferów wytłumaczył nam jak dojść do Mattit Ravadas. Rozmawiała z nim głównie Agnieszka, byłam zbyt zajęta fotografowaniem i potem, kiedy przyszło nam decydować w terenie miałyśmy dwie różne wersje. Zgodnie wybrałyśmy dłuższą. Minęłyśmy stado reniferów. Dotarłyśmy do szlaku skuterowego, a kiedy wydawało mi się, że odchodzimy zbyt daleko na zachód poszłyśmy bez śladu w kierunku gdzie powinien biec letni szlak. Znalazłyśmy go, zlekceważyłyśmy (wchodził w krzaki) i znów odnalazłyśmy przy wiosce poszukiwaczy złota. Zimą wyglądała na opuszczoną. Zasypane domki, ośnieżone koparki, jakieś kopalniane i gospodarcze sprzęty. Nie podeszłyśmy blisko. Pomarańczowe słupki letniego szlaku, czasem widoczne spod zasp skręcały w prawo. Doprowadziły nas na łysy grzbiet, na stoku pojawił się samotny domek. W zawiei wyglądał jakby się wynurzał z mgły. Skręciłyśmy zobaczyć i okazało się, że to lotnisko, służące poszukiwaczom złota. Chatka była otwarta, obwieszona zdjęciami. Na jednej z pozostawionych tam map leżała martwa mucha. Najpierw miałam zamiar ją strącić, ale pomyślałam, że może to znak. Z przymrożeniem oka, rzecz jasna. Otóż leżała na trasie, którą zaplanowałam przed wyjazdem- pominiętym skrócie prowadzącym do Lemmenjoki przez Morgam Vipus…. Hmm…
Przedsionek był zasypany-nawiało przez nieszczelne drzwi. Nie było pieca i pryczy, ale i tak byłoby to dobre miejsce na nocleg. Nie zostałyśmy, było wcześnie, a w dół prowadził narciarski ślad. Dwie osoby przyszły tu i wróciły. Pomyślałyśmy, że doprowadzą nas do Mattit Ravadas. Nasza mapa nie pokazywała tego przejścia, generalnie brakowało jej połowy szlaków, moja nawigacja sugerowała inne zejście, ale ślad to oczywiście ślad. Zawsze lepszy niż nic. Poszłyśmy. Panowie poprzednicy (nie wiem czemu zawsze podejrzewam płeć męską) wyprowadzili nas na zarośnięte zbocze. Pulki Agnieszki wpadły tam w istny szał, wykonywały piruet za piruetem, raz nawet udało im się Agę wywrócić. Moje (stare, więc mniej narowiste) zawieszały się co jakiś czas, a to zainteresowała ja gałąź, a to brzozowy pień, ale bez złych zamiarów. Współpracowałyśmy. Czym niżej tym mniej nam dokuczał wiatr. Z góry widziałyśmy dolinkę rozrytą przy poszukiwaniu złota. Porzucone na zimę koparki. Jakieś inne niezidentyfikowane instalacje. Zbocze opadło nad strumyk. Tam też działali górnicy. Koparki, beczki, dalej sauna i domek. Wszytko to przysypane śniegiem, nieskazitelne jak na bożonarodzeniowej pocztówce, oświetlone niskim światłem, rozłożone malowniczo wzdłuż rzeczki. Na ścianie para drewnianych rakiet. Dalej ruina domku, meandry rzeczki, w końcu las. Jak się cieszyłyśmy, że nie uwierzyłyśmy mojej nawigacji i wykorzystałyśmy ślad! Doprowadził nas precyzyjnie do chatki. Była nowiutka, czysta, wyposażona w wydajny piec. Nasza rzeczka nie zamarzła na bystrzach i udało mi się dosięgnąć wody wiadrem (zawieszonym na linie zabranej jako hamulec do pulek). Piękny dzień.
Chmury przyszły już po zachodzie słońca. Noc była ciemna i ciepła. Nie było zorzy.