zimą przez tajgę cz8 Morgamoja

Byłyśmy już w drodze od 9 ciu dni i coraz częściej musiałyśmy coś naprawiać. Przed wyjściem Agnieszka pokleiła dziury w swoich „skarpetach” (zrobionych z worków po chlebie), ja poszukałam kolejnych rozdarć w spodniach (z pertexu, cieniutkich i lekkich, ale wymagających przeglądu co jakiś czas). Nie wkładałam woreczków foliowych do butów. Zastanowiłabym się nad tym gdybyśmy sypiały w namiocie. W chatkach mogłam wysuszyć wkładki więc wilgoć nie była problemem.  Wahałam się czy nie założyć fok, ale jakoś mi się nie chciało. Odchodziłyśmy od rzeki. Droga wspinała się sosnowym lasem. Była przejechana skuterem, dość twarda i czasem wymagała jodełki,ale o dziwo nie było to bardzo ciężkie. Na przeciwległym zboczu widziałam granicę gdzie sięgnął szron- pobielone drzewka na grzbiecie. Prowadziły na Morgam Vipus i gdyby nie zmiana planów musiałybyśmy się przez nie przedzierać. Gęsto i stromo…a jednak trochę było mi żal. Może przez szron, śliczny, kuszący, intrygujący, bo na sosnach nie brzózkach. Nie pomyślałam, że skoro idziemy do góry też trafimy na oszroniony las. Nie był daleko, tuż za miejscem biwakowym, bez chatki, ale z toaletą i drewutnią. Nowiutkie budynki pachniały świeżym drewnem. Stanęłyśmy na chwilkę, bo miałyśmy czas i zapasy, które miło było chrupać w ładnym miejscu.

Szlak był letni,  znakowany na drzewach. Las wydawał się monotonny, ale wciągnęło mnie wyszukiwanie graficznych kadrów. Wcale niełatwe. Agnieszka w tym czasie gnała do przodu zupełnie nie zainteresowana szronem. Trudno mi go było sfotografować, nawet jak zmieniłam obiektyw. W naturze wyglądał bajkowo, nierzeczywiste odbarwione kolory i pojedyncze plamki pomarańczu- szlakowe znaki i znikająca na horyzoncie Leśna. Wcześnie dotarłyśmy do Morgamoja. Chatka była duża i ciepła. W kominku żar pozostawiony przez poprzedników. Dosłownie deptałyśmy im po pietach. Było ich dużo, mieszkali w obu chatkach (darmowej i do wynajęcia). Mieszane towarzystwo. Panie wydeptały ślad do toalety, panowie obsikali cały teren. Na pewno nie byli Finami- oni tak nigdy nie robią. Tak jak poprzednio nie zostawili wpisu w chatkowej książce. Pewnie jakaś komercyjna grupa.

Wydeptali też ślad do rzeczki, więc z radością wydobyłam wodę. Tego wieczoru nie musiałyśmy topić!

Zaoszczędzony czas wykorzystałyśmy na narciarską wycieczkę. Wcześniej wiatr zabrał Agnieszce torbę foliową. Wyprawa ratunkowa udowodniła, że da się iść przez kopny śnieg. Bez pulek, bez plecaków, ale teraz to nie miało znaczenia.  Na stromiźnie było oczywiście ciężko. Podobnie w krzakach. Agnieszka znów była dużo szybsza. Role odwróciły się na zjeździe. -Jak ty to robisz że skręcasz? -usłyszałam na jakimś szybkim kawałku. Dopiero później odkryłyśmy, że moje narty po prostu są skrętne. Wystarczy przenoszenie ciężaru ciała. Zawsze niestety jest coś za coś. Idealnie byłoby podchodzić na sztywnych deskach Agnieszki i zjeżdżać na moich…

Wycieczka zajęła nam czas prawie do zmroku. Nie zdobyłyśmy Wzgórza Petronelli, miało drugi, odległy wierzchołek, ale wyszłyśmy ponad las i złapałyśmy telefoniczną sieć. Cieszyłam się, że mogę zadzwonić. Rok wcześniej urodziła się moja młodsza wnuczka. Z powodu jej planowanego przyjścia na świat wyjechaliśmy z Jose już w lutym i wybraliśmy cel  bardzo na południu (jak dla nas). W ten sposób jako pierwsi przeszliśmy zimą Lofoty.  Najwyraźniej to zasługa wnuczki :)

Rano widziałyśmy wspaniały wschód słońca w oszronionych brzózkach. Piękne miejsce.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »