Szadź była wspaniała, szliśmy jak zaczarowani. Przynajmniej ja. Nawet nie przypuszczałam, że mogę ją zobaczyć jesienią, i że na nagich gałęziach, na liściach i trawach urośnie tak samo długa i pierzasta jak zimą. Wszystko mi się w tej szadzi podobało. Las, bagna, pojedyncze pobielone brzózki, wartka rzeka z kłębami lodowatej mgły, która jeszcze długo, na naszych oczach dorabiała lodowe kwiaty gdzie tylko się dało, na wszystkim. I chociaż znałam już tą trasę niczego nie rozpoznawałam, niektóre miejsca wręcz mnie zdziwiły. Na przykład łódź… Zimą nawet nie zauważyliśmy brodu, teraz już z daleka widziałam przecinającą koryto rzeki linę. Łódka bujała się na wodzie tuż przy brzegu. Była umocowana na dziobie, bez wioseł. W skrzynce leżały kamizelki ratunkowe, więc na wszelki wypadek je ubraliśmy.
Już na wodzie okazało się, że sternik może być tylko jeden, i że koncepcja Jose żeby jednak odwrócić się dziobem do przodu nie zadziała. Upierał się przy niej (jak nie powiem kto), więc usiadłam i zabrałam się za zdjęcia. Rzeka była wartka, ale nurt jednostajny, bez fal. Głębokość niewielka najwyżej do pasa, więc kamizelki mocno na wyrost, przynajmniej suchą porą, jesienią. Las na drugim brzegu skrzył się wspaniale pod światło, zostawiliśmy łódź na wodzie tak samo jak ją zastaliśmy (bo gdyby ją wyciągnąć ktoś idący z przeciwka miałby kłopot), dopakowaliśmy kamizelki do skrzyni i znów ruszyliśmy w bajkowy las. Chmura podnosiła się, niebo błękitniało, ale nad ziemią nadal snuły się mroźne mgły i było niesamowicie pięknie. Potężne bystrze parowało, przed mostem znaleźliśmy miejsce biwakowe. Nocowało tam dwóch młodych Finów, byli już po śniadaniu i palili ogromne ognisko. Spytaliśmy czy możemy się dosiąść i w cieple zjedliśmy drugie śniadanie. Kiedy ruszyliśmy temperatura wzrosła i szadź zaczęła skapywać i spływać. Bardzo szybko świat znów zrobił się jesiennobrązowy, mgła znikła, a wzrok, jak wcześniej zaczął skakać po ostatnich pomarańczowych brzózkach. Chyba tak już jest, że wychwytujemy to, co najbardziej jaskrawe. A było tych jaskrawości coraz mniej.
Za miejscem gdzie kiedyś stała chatka Opukasjarvi (spalona kilka lat temu), skręciliśmy na szlak wzdłuż Naatamojoki. Las tajał, borówki zmieniły kolor na bordowy, ale nadal były zjadliwe, więc stawałam i jadłam. Mieliśmy już mało prowiantu i to był niezły sposób, żeby trochę oszczędzić. Ścieżka ładna, mało wydeptana. Czasem widzieliśmy z niej rzekę. Była wartka, szara, wypełniała całą szerokość kanionu. Żeby dojść do wiatki musieliśmy wieczorem nad nią zejść, potem odkryliśmy, że było też dojście od szlaku. To nie była pierwsza wiata i wiedzieliśmy czego się spodziewać. Nie sądziliśmy tylko, że okaże się tak wygodne. Wiaty nad Naatamojoki wyglądały jak połówki laavu. I kiedy rozpaliło się ognisko zbierały w sobie sporo ciepła, pomimo braku połowy ścian. Dobrze się tam wyspaliśmy i nawet cieszyła mnie ta noc prawie pod chmurką, kiedy nic nie tłumiło odgłosów, zapachu lasu.
Ranek deszczowy. Szlak minął chatkę na wynajem (zajętą, był tam samotny mężczyzna), opadł nad rzekę i długo, ładnie biegł blisko brzegu. Kanion był tu już szeroki, płytki. Lasy sosnowe. Na jednym z brodów Jose zbudował most. Niezbyt solidny, bo ześliznęłam się z niego jedną noga, ale może komuś innemu się przyda, zwłaszcza jeśli ten ktoś okaże się bardziej uważny. Pomimo deszczu to był przyjemny dzień i dobrze się tam bawiliśmy. Zapasy, co były na wykończeniu uzupełniały się odrobinkę w każdej mijanej wiatce. A to ktoś zostawił miód, ktoś makaron. W ostatniej, 7 km przed Naatamo stała flaszka oliwy z oliwek. Zamarznięta, ale dało się trochę wydobyć i posmarowaliśmy sobie nią ostatnie ryżowe wafle. Myśleliśmy, że tam jeszcze wrócimy. Jose schował pod dachem znalezioną w koszu na śmieci butlę z gazem (prawie pełną), ustawiłam oliwę pod okapem. Do sklepu było 7 kilometrów, zbyt dużo żeby wrócić już na noc, ale mogliśmy tu przyjść następnego dnia. Powodem była nieznana retkikartta ścieżka prowadząca do Roussajarvi. A stamtąd można by iść nad Varanger fiord. Taki był mój pierwotny plan. I wprawdzie już z niego raz zrezygnowaliśmy- zeszliśmy na południe, ale można było jeszcze do niego wrócić. Powodem tych wszystkich zmian był lot Jose. Chciałyśmy iść jak najciekawiej aż do końca, i nie chcieliśmy utknąć w miejscu skąd nie dałoby się dostać na lotnisko. Ostatnie dni bywają nieco nerwowe, czułam już jak Jose się spina, więc na niczym się nie upierałam. Dla mnie to wszystko miało mniejszą wagę. Nie wracałam jeszcze, miałam czas.
Porzuciliśmy gościnną wiatkę najedzeni i ruszyliśmy w stronę Naatamo. Szlak był niespodziewanie ciekawy. Inny niż myśleliśmy. Las zrobił się przejrzysty, sosny szybko ustąpiły miejsca brzozom, wśród gołych granitowych szkierów migotały jeziorka i stawki. Drzewka były jeszcze złote, bagna rude. Pod ciężkim ciemnoszarym niebem, wydawały się bardzo jaskrawe, bardzo żywe. Padało i kiedy dotarliśmy do wsi myśli o wyszukaniu wiatki, czy o postawieniu namiotu w lesie całkiem nam wywietrzały. Zadzwoniłam, w motelu były wolne pokoje. I to był taki wspaniały luksus. Taki dobrobyt, sklep blisko, w prysznicu gorąca woda, ciepłe kaloryfery, kuchenka. Aż trudno było sobie wyobrazić, że jeszcze poprzedniej nocy wydawało nam się, że luksus był w wiatce…