Laponia- Nordkapp

W piękny, słoneczny poranek ruszyliśmy ochoczo do góry (ale na początku w dół) wzdłuż asfaltowej szosy. Koło 11-tej otworzył się szlaban i minął nas jeden samochód, w południe przejechał konwój- pług, dwa puste autobusy i ze 3 pełne osobówki. Za nimi pilot. Zaskakujące, bo droga była przejezdna i czysta. Widać taki zimowy zwyczaj. Uszliśmy jeszcze z kilometr, do pustych zabudowań i porzuciliśmy tam pulki. Pomysł nocowania na Nordkapp przestał nam się jakoś podobać, a prawdopodobieństwo złapania powrotnego stopa zmalało do zera. Możliwe, że złapalibyśmy autobus, ale to mniej chętnie, bo bilet był straszliwie drogi.

Bez pulek, ale z plecakami (ciepłe rzeczy na wszelki wypadek, woda) porzuciliśmy okolice szosy i wdrapaliśmy się wzdłuż tyczek na przełęcz. Widok był stamtąd cudowny, zjazd niemożliwy (zbyt stromy), chwilkę dalej skończył się śnieg. Spakowawszy narty na plecy wspięliśmy się na kolejne zbocze i tam udało się znów pojechać.  Wprawdzie po lodzie, ale dość szybko. Naprzemiennie w górę i w dół. W międzyczasie minął nas powrotny konwój. Przed samym Nordkapp nie było wcale śniegu. Zostawiliśmy narty i poszliśmy szosą. Byliśmy sami. Fajne uczucie. W lecie muszą tu być straszne tłumy. A miejsce ładne. Wysoki, wbity w ocean klif. Pod urwiskiem stateczek, pewnie taki jakim pływa Roy. Dalekie ośnieżone góry. Krzyk mew. Posiedzieliśmy chwilkę i zawróciliśmy. Było późno. Wprawdzie do naszych pulek prowadziła szosa, więc raczej byśmy się nie zgubili, ale chciałam jeszcze zjechać po tych wszystkich zboczach. Nie po to przecież na nie podchodziłam!

Jose wybrał asfalt. Na koniec poczekałam na niego chwilkę- stąd tyle zdjęć zachodu słońca. Był wspaniały, jaskrawy, długi i nad pięknym fiordem. Dalej poszliśmy szosą. Ściemniało się, zostało nam kilka kilometrów. Tego dnia przebiegliśmy ponad 25 więc byliśmy zmęczeni. Przenocowaliśmy przy zabudowaniach.

Byłam tak zmachana tą całodzienną gonitwą, że nawet nie wiem jak się wtedy czułam. Przeszliśmy. Został nam już tylko jeden dzień i podróż, pewnie też fascynująca. Jeszcze nie miałam wrażenia, że to koniec.

Rano wyszliśmy już bez pośpiechu. Do Honningsvag było tylko 15 km. Drogę znaliśmy. Idąc wzdłuż szosy machaliśmy jeśli cokolwiek jechało, ale nikt się nie zatrzymał. Potem szlak odchodzi od drogi i wspina się na płaskowyż. Była niedziela i widzieliśmy tam kilku narciarzy. Z daleka. Usiedliśmy nawet na chwilkę, ciekawiło mnie jak sobie radzą na lodzie, ale chyba nie byli w tym lepsi niż my. Wywracali się i zjeżdżali rozpaczliwcem. Możliwe, że to przez wąskie, biegowe narty. Siedząc tam odkryliśmy, że padł jeden termos, ale to już było bez znaczenia, wracaliśmy…

Dalej znów nie było nikogo, bo szlak zrobił się upiornie stromy. N urwisku opadającym kilkaset metrów nad fiord Jose niecierpliwie zrzucił swoją pulkę. Sanki rozpędziły się upiornie, pokoziołkowały i ostatecznie przekosiły tak, że trudno je było potem ciągnąć. Tylko czekały żeby się wywrócić. To też było bez znaczenia. Wracaliśmy…

Ja zeszłam ostrożnie wrzuciwszy pod pulki hamulec (taśmę z liny) wystarczyła, ale schodziłam długo i Jose zdążył się już nieco wkurzyć. W moich sankach był aparat i obiektywy. Na pewno bym im nie pozwoliła latać.

Kilkaset metrów dalej weszliśmy w kanion prawie bez śniegu, a potem na zupełnie go pozbawioną gruntową drogę. Ciężko nam się po tym ciągnęło, ale co było zrobić. Jakoś musieliśmy zejść. Na asfalcie wcale nie było lepiej, ale tu mieliśmy nadzieję na samochody. Kilka aut przejechało nie zatrzymując się. Potem stanął jakiś uprzejmy pan. Nie miał dla nas miejsca, ale powiedział, że wyżej w górach jest jego znajomy ze skuterem i przyczepą, i że ten nas na pewno zabierze. Rzeczywiście widzieliśmy tam zaparkowany duży samochód. Nie doczekaliśmy jednak. Wcześniej zgarnął nas Hiszpan w furgonetce. Odwiózł nas do fajnego hostelu. Byliśmy wdzięczni, bo nie wiedzieliśmy o nim i pewnie próbowalibyśmy przenocować w namiocie gdzieś przy przystani. Hostel jest ogromny i fajny. W recepcji pracowała Polka- Pani Ewa, której bardzo dziękujemy za barszcz (prywatny, pozostały z obiadu). Był pyszny, a my prawie już nie mieliśmy jedzenia. Myśleliśmy nawet żeby pójść do sklepu, ale nie wystarczyło nam sił.

Ciepło, prysznic, łóżka z pościelą… na ten widok poczuliśmy, że na dworze jest mróz. Że chodnik zalodzony, że wieje, do sklepu 3 km… a zaraz noc. Wcale nam to nie przeszkadzało przez miesiąc, a teraz nagle wszystko się diametralnie zmieniło. Wróciliśmy do cywilizacji…

Share

Laponia- Mageroya

Widoczne nocą światła Kafjordu sugerowały, że to duża miejscowość, ale kiedy tam zjechaliśmy na nartach zobaczyliśmy tylko kilka domków. Było wcześnie. Odcinek od naszego obozowiska do szosy był szybki. Szeroką doliną prosto w dół. Kiedy dojeżdżałam asfaltem przejechała furgonetka, ale nie machnęłam, Jose był jeszcze zbyt daleko. Potem żałowałam, bo przez pół godziny nie jechało nic. Dalej też kiepsko, kilka osobówek zbyt zapakowanych jak dla nas. Wydawało mi się, że widzę polskie numery -Szkoda, że nie wzięliśmy polskiej flagi- pojękiwał czasem Jose. Potem przestał. Traciliśmy nadzieję. Roy wspominał, że powinien być jakiś autobus, ale czy stanie akurat tu? Nie było przystanku, ani niczego co by go sugerowało. Mieliśmy wrażenie, że utknęliśmy. Gdyby nie pulki (albo gdyby miały kółka) można by spróbować jakoś tym tunelem iść… chociaż to pewnie niedozwolone… rozważaliśmy. Znad zatoki po drugiej strony fiordu ruszyła jakaś osobówka. Byłam pewna, że też nas ominie, ale zatrzymała się od razu. -Tunel? prawda- potaknęliśmy- nie wolno pieszo. Jest zakaz. Starszy pan, świeży emeryt zapakował nas szybko i sprawnie. Miał bagażnik na dachu, umiał wcisnąć do wnętrza pulki. Robił to już na pewno nie raz. Zanim dojechaliśmy opowiedział nam i o tunelu (w czasach kiedy powstał był techniczną rewolucją), i o narciarskich trasach, i o Honningsvag. Wiedział też gdzie nas podrzucić.

50 lat temu (!) przeszedł  trasę na Nordkapp z ojcem. Podejrzewał, że odnajdzie początek i rzeczywiście 3 km za miasteczkiem trafiliśmy na znakowany szlak. Nasz przewodnik mieszkał i pracował w Oslo, a do Laponii wrócił już na emeryturze. Kupił domek nad fiordem i łaził na nartach przez zimę, a teraz miał zamiar pomieszkać trochę w mieście i wrócić latem.

Wysadził nas na poboczu górskiej drogi i zawrócił do Honningsvag. Ruszyliśmy troszkę wystraszeni. Wysokie góry, z których prawie zniknął śnieg, nad głowami kolonie krzykliwych ptaszysk, stromo, skaliście, pełno twardego lodu.

Wyspa Mageroya, na której leży Nordkapp wznosi się o prawie 400 metrów na bardzo krótkim odcinku. Nie był łatwy. Zalodzony, nieprzyjemnie stromy, dodatkowo ubity przez skutery.  Płaskowyż okazał się na szczęście biały. Szlak otyczkowany, pogoda dziwna, ale nie bardzo zła. Okresy pięknego słońca przeplatały się z mgłą i śnieżycą. Droga znikała, przewracaliśmy się, wkopywaliśmy w niewidoczne zaspy, wygrzebywaliśmy pobieleni i źli, a za chwilkę znów błękit nieba, znów mewy, znów fiordy, znów bajka. Do wieczora przejechaliśmy ok 15-tu km. Troszkę poobijani, bo stromo i lód, troszkę zmęczeni, bo śniegu mało, więc mnóstwo kluczenia wśród skał. Oczarowani, bo widoki były wprost nieziemskie. Różowy zachód słońca, urwiste zbocza, błękitne morze.

Rozbiliśmy namiot przy pierwszej wodzie- wypływającej wprost ze śniegu rzeczce. Poniżej nas świeciła nocą bramka szlabanu, nad górami migotała latarnia Nordkapp. Potem rozwinęła się zorza, odbiła w chmurze łuna Honningsvag… Naprawdę trudno tam było spać. Byliśmy przejęci, szczęśliwi, że dotarliśmy aż tak daleko. To był piękny biwak, chociaż namiot rozbity na cienkiej śnieżnej wysepce ledwie stał. Narty wbiły się bardzo płytko, tylko odrobinkę, ale nie martwiliśmy się. Pogoda w końcu się ustaliła. Wiatr umiarkowany, temperatura przyzwoita, widoczność boska…

Share
Translate »