Laponia 22 cz15 Valjohka-Karasjok-Kevon

W Valjohka znaczyła się szlak rowerowy prowadzący do Karasjok, tyle mapa, spodziewałam się, że będzie oznakowany, że na początku będzie jakaś informacyjna tablica, nie było nic. I oczywiście poszliśmy za daleko. Nie na tyle żeby zejść do wsi, widzieliśmy ją tylko z góry, z lasku gdzie zboczyliśmy żeby rzucić okiem na Tanę. Idąc marzyłam, że spotkamy kogoś kto ma łódź i przewiezie nas uprzejmie do Finlandii. Nic takiego się oczywiście nie wydarzyło, wieś była daleko, nisko, z góry wydawało się, że nikogo tam nie ma. Wróciliśmy na szosę i znaleźliśmy błotnistą dróżkę w las. Wznosiła się do wieży z anteną (była tam sieć), za nami pojawiły się dalekie widoki, Tana cała w złocie, fińskie wzgórza, w błocie świeżutki ślad rosomaka.

Wyżej kolory zbladły. Brzózki w większości były już bezlistne (przecież wiało bez litości przez kilka dni), tundra miejscami jeszcze bardzo jaskrawa, co jakiś czas trafiała się wierzba, żółta jak dojrzała cytryna. Byłam troszkę rozczarowana tą drogą. Las, pomimo tego, że półprzezroczysty sporo zasłaniał i tylko raz czy dwa pojawiły się dalekie góry, widok na niebo. Trafiła się też strzałka z wypłowiałym już nieczytelnym napisem (czyli to naprawdę był szlak znakowany). Szliśmy leśną drogą. Miałam pomysł, żeby z niej na kawałku zejść, ściąć trójkąt. Na mapie była nawet taka ścieżka, ale w terenie nie udało nam się jej odszukać. Bagna, niskie, ale bardzo gęste krzaki, rwące strumyki, przeszliśmy kilka i odbiliśmy na północ w stronę szlaku. Zapadła noc, rozbiliśmy namioty za drogą, pod dużymi, rosochatymi sosnami w gąszczu borówek. Po wodę trzeba było wrócić do potoku, niedaleko, ale znów było mi żal. Ścieżka co się zgubiła prowadziła do jeziora, tam zaczynała się kolejna droga i wydawało mi się, że musi tam stać chatka czy szałas. Bo jak to droga do samego gołego jeziora… Tak czy siak znów nie znaleźliśmy.

Wieczór był zimny, na niebie ubywało chmur. Miałam nadzieję, że może pokaże się zorza. -Rozpal ognisko- prosiłam Jose, uwięziona w namiocie z kuchenką. Przygotowałam nawet kupkę chrustu, ale nie dogadaliśmy się. Jose chciał rozpalić przy namiotach, ja bałam się iskier, nie mogłam pokazać innego miejsca, a to które próbowałam opisać, na drodze przy korzeniach sosny ułożonych jak wygodna ławka zdaniem Jose było za daleko. Więc poszedł spać i paliłam sama już po ciemku. To była jakaś namiastka chatki. Ciepło, światło. Długi wieczór, bez uciekania do namiotu bo mróz. Zorza się nie pojawiła, ale niebo było pięknie fioletowe, sosna szumiała, ruch pnia przenosił się na korzenie i czułam się jak część tego lasu, jakbym tu wrosła.

Rano rozgarnęłam popiół po ognisku. Paliłam na ubitym (na drodze) żeby nie kaleczyć, nie tworzyć śladów, nie niszczyć gleby czy roślin. I łatwo sprzątnąć. Bolało mnie, że Jose tego nie zrozumiał. Szliśmy naburmuszeni, każde oddzielnie. Pogoda była mętna. Las monotonny. Koło południa, na którymś kolejnym bagnie droga rozjechała się w kilka wariantów (jak zawsze kiedy robiło się mokro). Na horyzoncie pojawiła się linia fińskich wzgórz i maszt z anteną. Sprawdziłam sieć. Była, więc napisałam do domu. W tych dniach miała się urodzić moja wnuczka, pisałam przy każdej okazji. Krótko, ale to wystarczyło. Jose znikł. Już poprzedniego dnia uciekał mi tak kilka razy, próbowałam go przekonać żeby czekał, żeby chociaż popatrzył na mapę, wgrał ślad zaplanowanej trasy w swój telefon. Nie chciał. Poszłam kawałek jedną z dróg, nic. Zadzwoniłam, jego telefon był wyłączony. Poczekałam kilkanaście minut, zmarzłam i pomyślałam, że mam to gdzieś. „Idę do Karasjok”- napisałam – „tam się spotkamy”. Przypuszczałam, że poszedł prosto do szosy, co biegła wzdłuż Tany. To niedaleko może ze 3 km. Nasz rowerowy szlak skręcał i wracał na płaskowyż. -Tak czy siak dojdziemy w to samo miejsce -myślałam układając na szlaku potężną strzałkę. Na wypadek gdyby zawrócił. Powtarzałam to na kolejnych rozstajach. Padał deszcz, ale wreszcie mogłam stawać gdzie chciałam, zbierać borówki bez strachu, że mi przy tym ucieknie. Mogłam iść swoim tempem, zrobiłam nawet kilka zdjęć. Tylko kilka, bo nie było tam nic ciekawego.

Dogonił mnie kiedy zgłodniałam i siadłam. Zziajany i roześmiany. Ruch wspomaga wydzielanie endorfin… Nie ma tego złego… przeszło mi przez myśl.

W międzyczasie rozpadało się na dobre, a droga się poszerzyła. Grzęźliśmy w świeżo rozjechanym błocku, nasiąkaliśmy wszechobecną wilgocią. Wiedziałam o chatce kilka kilometrów przed miastem. Było do niej dojście tylko z dołu, trzeba było zejść i wejść. Spróbowaliśmy rzecz jasna przetrawersować i chociaż miałam bardzo dokładną mapę nie doszliśmy, bo przeciął nam drogę wysoki płot. Nowy, postawiony w innym miejscu niż na mapie. Wróciliśmy, niechcący trafiliśmy w bagno i zdecydowaliśmy się zadzwonić na kemping. Kobiecy głos obiecał, że natychmiast wsiada na rower i jedzie otworzyć.

Nocą lało, więc uznaliśmy to za świetną decyzję. Byliśmy już okrutnie zmęczeni. Nawet nie fizycznie, tylko mentalnie. Brudni, mokrzy odkąd opuściliśmy kemping w Stabbursdalen minęło 6 dni i ani jeden nie był pogodny. Ani razu nie spaliśmy w cieple, w chatce.

Ranek deszczowy, bardzo mglisty. Szosa nr 92 po stronie norweskiej wąska, bez pobocza i z barierką. W Finlandii szeroka, troszkę bardziej popularna, czasem nawet przejeżdżał samochód, najczęściej kempingowy w drodze na Nordkapp. Niektórzy tak się na nas gapili, że aż zwalniali. W Karigasniemi weszliśmy do sklepu. Trzeba było zrobić zakupy na 9 dni. Albo na 10… czekało nas ponad 200 km bez miasta, nie wiedziałam nawet dokładnie ile. Może 250…

Kiedy wyszliśmy z K-marketu obładowani jak juczne zwierzęta wał ciężkich chmur pękł nad Taną, po naszej stronie mgła się rozwiała i zaświeciło słońce! I jak tu nie kochać Finlandii?

Zabawnie było siadać na poboczu i zajadać rzeczy kupione „na teraz”. Owoce, sok pomarańczowy, góry ciastek (to Jose), wiaderko marynowanych śledzi (to razem). Kierowców to niezmiernie dziwiło, dwoje żuli wśród porozwieszanych na drzewach mokrych rzeczy, toreb z jedzeniem i rozrzuconych do suszenia kaloszy.

Kilka kilometrów przed skrętem w kanion Kevon na mapie jest zaznaczona chatka- laavu. I plaża. Strasznie mnie to miejsce intrygowało. Przy samej szosie, czy na pewno da się tam przenocować? Czy nie będzie przypadkiem jakiejś hucznej imprezy czy tłoku? Byliśmy sami. Było drewno i wygodny dostęp do wody- po schodach.

Tego dnia Agnieszka miała skończyć swoją trzymiesięczną wędrówkę przez Norwegię. Już nie mieliśmy sieci, ale wcześniej sprawdziliśmy, że na Nordkapp może być zorza. Bardzo chciałam żeby się Agnieszce trafiła. Zasłużyła na wspaniały ostatni biwak. Trzymałam kciuki, trzymał też Jose. Odeszliśmy daleko na południe i dzieliło nas ponad 200 km, nie wiedzieliśmy czy u nas też będzie coś widać, ale oczywiście była szansa, więc nastawiliśmy budzik na 23 i padliśmy.

Obudziłam się kilka minut przed alarmem. Nie wiem czemu zwykle tak jest. Wyjrzałam, noc ciemna, bezksiężycowa, niebo pełne bardzo jasnych gwiazd. -I co?- mruknął Jose zakopany po nos w śpiworze- I nic, wyjdę tylko sfotografować niebo- powiedziałam narzucając kurtkę. I za moment wróciłam- Jest zorza!

To był wspaniały kolorowy spektakl. Ubraliśmy się i siedzieliśmy na dworze przez kilka godzin. Trudno było zrobić zdjęcie, jak to w lesie, ale oczywiście spróbowałam. Rano z tego powodu zaspaliśmy.

Share

Laponia 22 cz14 Halkavarri-Valjohka

To było ostatnie miejsce żeby zmienić zdanie i jednak pójść wzdłuż wybrzeża, przez Norwegię. Może gdyby nie chmura, która utknęła w dolinie na wprost nas (a tam musielibyśmy wejść), gdyby nie rozum, który podpowiadał, że Rastigajsa jest o 300 metrów wyższa niż Halka, a już na Halce było wietrznie i zimno. Pewnie była jeszcze i prognoza, ale ponieważ nie mieliśmy sygnału to nas mniej gryzło. Padało przez cały czas i żyliśmy. Chociaż czy było to najłatwiejsze życie… hmm. Ostatecznie zdecydowaliśmy się trzymać planu, iść na południe. Najpierw jednak trzeba było przeciąć 5 rzek, które wraz z właśnie przekroczoną tworzyły tą, którą widzieliśmy z góry, zbyt szeroką. Pojedynczo nie były groźne zwłaszcza, że szliśmy wtedy drogą i brody były dobrze widoczne. Pogoda marna, szlak wznosił się weszliśmy w chmury, było bardzo zimno. Na stawach tworzyły się krótkie fale, bryzgało pianą. Droga miała się wkrótce skończyć. Wydawało mi się, że koniec musi oznaczać chatkę, pędziłam żeby zdążyć przed nocą, Jose został z tyłu, nie słyszeliśmy się, a ja z rozpędu poszłam nie tak jak chciałam. Ślad kół był ledwo widoczny, porozjeżdżany w liczne warianty. Ktoś objechał bagienko, ktoś skały, we mgle było to trudne do ogarnięcia, na ostrym piarżystym uskoku poszłam wzdłuż urwiska, a droga odbiła w stronę jeziora. Błysnęło zza mgły kiedy już byłam za daleko żeby wrócić. Było zbyt mętnie, zbyt ciemno żeby spróbować wypatrzyć ewentualną ziemiankę. Potem widzieliśmy wiele dróg prowadzących zupełnie donikąd. Możliwe, że ta była taka sama, na mapie nie było ani śladu chatki, ale tak bardzo jej potrzebowałam, że czułam się, jakbym ją naprawdę zgubiła.

Wiało okrutnie, zbyt mocno żeby rozbić namiot więc chociaż zapadł już zmrok, biegłam dalej wzdłuż urwiska czekając aż skręci i zasłoni wiatr. To nie było nawet złe miejsce, Jose się podobało. Trawka- prawie zupełnie płaska, nieduża, tylko na jeden namiot, nie przeszkadzało nam to. Jakoś się zmieściliśmy. Z dziury w ziemi wyciekała cieniutka stróżka, pewnie świeża deszczówka – uznaliśmy, że to czysta źródlana. Po tym biwaku nie zostało mi ani jedno zdjęcie. Deszcz padał kiedy stawialiśmy namiot, lał nocą i nie przestał jak zwijaliśmy tropik. Wędrowaliśmy dalej wzdłuż urwiska, w kierunku niewidocznego jeziora. Raz czy dwa wypatrzyłam kopczyk. Był ślad kół, który szybko zgubiłam. Mgła rozwiała się koło południa i nawigacja nie była już trudna. Szliśmy grzbietami, mijaliśmy kolejne jeziora, kilka brodów. Wypatrzyliśmy tyczki zimowego szlaku, latem nieużyteczne, bo biegły bagnami. Znów trafiliśmy na ślad kół i doszliśmy nim do reniferowej letniej wsi, już opuszczonej na zimę. Na horyzoncie Halka kręciła właśnie falbanką z chmur. Na moment pokazała się nam całkiem goła, pierwszy raz odkąd ją poznaliśmy. Chmury nad szczytem ułożyły się w dwa równoległe grzyby, czy może uniesione w geście pożegnania kapelusze… Takie jak w Małym Księciu, co to mogły też być czymś całkiem innym. Cóż, to była charakterna góra. Chociaż ledwo sięgała tysiąca metrów.

Domki we wsi były pozamykane, w jednym zostawiono klucz w drzwiach. Uznaliśmy to za zaproszenie. Ugotowaliśmy sobie tam herbatę, podsuszyliśmy ubrania i namiot. Tak dobrze było odpocząć od deszczu, od wiatru. Kolejna taka możliwość trafiła się zbyt blisko, żeby skorzystać. Na wzgórzu Jose wypatrzył otwartą przyczepę. Nie stanęliśmy tam. Przekroczyliśmy niewyraźną grań. Wybrzeże oddalało się z każdym krokiem, a niebo czyściło. Chmury były tu nerwowe i szybkie. Krajobraz pokazywał się i znikał. Raz wynurzyła się Rastigajsa (biała od świeżego śniegu) i miałam wrażenie, że do nas macha. Mieliśmy swoje porachunki, lata temu, teraz wydała mi się przyjazna (na swój sposób). Zadowolona, że jej nie odwiedziliśmy. Aż miałam ochotę odmachać.

Szliśmy drogą, drogi (wiadomo) prowadzą do ludzi. Po płaskowyżu przefruwały firanki przelotnych deszczy. W pojedynczych promieniach słońca dalekie brzózki świeciły jak pomarańczowe lampki. Grzbiet, którym wędrowaliśmy był w miarę suchy, szliśmy szybko zadowoleni, manewr z uniknięciem niepogody się udał. Od doliny Tany dzielił nas co najwyżej dzień, a za Taną Finlandia dla każdego północnego wędrowca- bezpieczny raj.

Ta trasa była moim zapasowym wariantem. Znałam ją mniej więcej, wystarczyła mi ta wiedza żeby tu dojść, niepokoił mnie tylko jeden szczegół. Valjoki to potężna rzeka. Jak przedostają się przez nią samochody czy kłady? -Musi być płytko- tłumaczyłam Jose- chyba żeby mieli łodzie? Mapa.cz sugerowała, żeby iść tuż przy ujściu z jeziora. Gdybym miała internet spróbowałabym zobaczyć satelitarne zdjęcie tego brodu. Ale oczywiście nie miałam.

Na pięknej widokowej górce zdecydowaliśmy, że to trzeba obejść. Lepiej od razu niż wracać jak na Halce. I zeszliśmy z wygodnej, suchej drogi, w jagody, bagna, nad rzeczkę, poprzedzoną jeszcze jedną rzeczką, co niby wiła się lenistwie w torfie i była wąska, a tak głęboka że nie dało się przejść. Dało się oczywiście w innym miejscu. I tak łaziliśmy, nie tam gdzie zaplanowałam, tylko gdzie się dało. Było tam pięknie, dziko, złoto. Jedynym śladem ludzi były czerwone tyczki (takie same jakich używaliśmy zimą jako hol do pulek), ustawione w jakiś, pewnie strategicznych miejscach, strategicznych jak się domyśliliśmy zimą, bo teraz nie było w tym żadnej logiki. I tak znaleźliśmy pierwszy krzyż. Do wieczora śledziliśmy resztki oznakowania. Szlak skuterowy, o którym zapomniano? Niepopularny szlak skuterowy? Na ziemi nie było żadnego śladu, zostały tylko połamane krzyże, tyczki po krzyżach, opadłe skrzydła znaków, z których łuszczyły się resztki czerwonej farby. Wiedziałam, że nie idziemy tak jak chciałam. Ale to droga, drogi prowadzą do ludzi, więc szliśmy, tropiliśmy znaki, aż przyszła noc i trzeba było rozbić namioty. Uciekliśmy troszkę pod grań, tam mniej wiało, było prawie płasko, kuchnię zrobiłam za wielkim kamieniem. Wiatr szybko suszył namiot Jose. Nie było źle.

Czasem patrzyłam nerwowo na drugi stok, to tam jak sądziłam powinniśmy być, ale od tamtej strony oddzielał nas teraz stromy kanion. Szlaku rzecz jasna nie było na żadnej z moich map. Jose jak to on był optymistą. Mamy jedzenie, mamy dużo wody (:)), czego się bać?

I faktycznie nie było czego. Noc lodowata, bezchmurna, przelotna śnieżyca rano. Dalekie wzgórza (czyżby to jeszcze była Halka?) białe. Wędrowaliśmy dalej wzdłuż krzyży i tyczek, czasem proponowały żeby wejść do jeziora, obchodziliśmy. Czasem skakaliśmy po suchych kępach przez bagna. Gdzieś, nawet nie zauważyliśmy gdzie zimowym znakom zaczął towarzyszyć odcisk kół. Z czasem urósł do polnej drogi. W pierwszej kępie drzew wysuszyliśmy namioty i śpiwory. Wiało tak, że wyschły nam w kwadrans. Z kilometr w bok mignęła nam nieduża wieś, jeszcze dalej dołączyła prowadząca z niej droga. Ktoś nawet przejechał. Zanim zeszliśmy w dolinę trafiliśmy w miejsce gdzie rozdziela się przed zimą renifery. Jeszcze nie przygoniono tam zwierząt, ale zgromadziło się już sporo ludzi, na poboczu stały terenowe samochody. Kiedy pojawił się widok na rzekę, pomyślałam że to musi być Tana. Ogromna, spokojna, kręciła w dolinie złotej od brzóz. Musiałam przyjrzeć się mapie żeby zrozumieć- to Valjoki. Jak to możliwe żeby dało się ją gdziekolwiek przejść? Teraz to nie był kłopot. Obejście doprowadziło nas do drogowego mostu. Za nim znaleźliśmy nowiutki parking z osłoniętymi od wiatru stołami i toaletą z ciepłą wodą i prądem. Było nawet gniazdko z ładowarką!

Share
Translate »