Laponia 22 cz14 Halkavarri-Valjohka

To było ostatnie miejsce żeby zmienić zdanie i jednak pójść wzdłuż wybrzeża, przez Norwegię. Może gdyby nie chmura, która utknęła w dolinie na wprost nas (a tam musielibyśmy wejść), gdyby nie rozum, który podpowiadał, że Rastigajsa jest o 300 metrów wyższa niż Halka, a już na Halce było wietrznie i zimno. Pewnie była jeszcze i prognoza, ale ponieważ nie mieliśmy sygnału to nas mniej gryzło. Padało przez cały czas i żyliśmy. Chociaż czy było to najłatwiejsze życie… hmm. Ostatecznie zdecydowaliśmy się trzymać planu, iść na południe. Najpierw jednak trzeba było przeciąć 5 rzek, które wraz z właśnie przekroczoną tworzyły tą, którą widzieliśmy z góry, zbyt szeroką. Pojedynczo nie były groźne zwłaszcza, że szliśmy wtedy drogą i brody były dobrze widoczne. Pogoda marna, szlak wznosił się weszliśmy w chmury, było bardzo zimno. Na stawach tworzyły się krótkie fale, bryzgało pianą. Droga miała się wkrótce skończyć. Wydawało mi się, że koniec musi oznaczać chatkę, pędziłam żeby zdążyć przed nocą, Jose został z tyłu, nie słyszeliśmy się, a ja z rozpędu poszłam nie tak jak chciałam. Ślad kół był ledwo widoczny, porozjeżdżany w liczne warianty. Ktoś objechał bagienko, ktoś skały, we mgle było to trudne do ogarnięcia, na ostrym piarżystym uskoku poszłam wzdłuż urwiska, a droga odbiła w stronę jeziora. Błysnęło zza mgły kiedy już byłam za daleko żeby wrócić. Było zbyt mętnie, zbyt ciemno żeby spróbować wypatrzyć ewentualną ziemiankę. Potem widzieliśmy wiele dróg prowadzących zupełnie donikąd. Możliwe, że ta była taka sama, na mapie nie było ani śladu chatki, ale tak bardzo jej potrzebowałam, że czułam się, jakbym ją naprawdę zgubiła.

Wiało okrutnie, zbyt mocno żeby rozbić namiot więc chociaż zapadł już zmrok, biegłam dalej wzdłuż urwiska czekając aż skręci i zasłoni wiatr. To nie było nawet złe miejsce, Jose się podobało. Trawka- prawie zupełnie płaska, nieduża, tylko na jeden namiot, nie przeszkadzało nam to. Jakoś się zmieściliśmy. Z dziury w ziemi wyciekała cieniutka stróżka, pewnie świeża deszczówka – uznaliśmy, że to czysta źródlana. Po tym biwaku nie zostało mi ani jedno zdjęcie. Deszcz padał kiedy stawialiśmy namiot, lał nocą i nie przestał jak zwijaliśmy tropik. Wędrowaliśmy dalej wzdłuż urwiska, w kierunku niewidocznego jeziora. Raz czy dwa wypatrzyłam kopczyk. Był ślad kół, który szybko zgubiłam. Mgła rozwiała się koło południa i nawigacja nie była już trudna. Szliśmy grzbietami, mijaliśmy kolejne jeziora, kilka brodów. Wypatrzyliśmy tyczki zimowego szlaku, latem nieużyteczne, bo biegły bagnami. Znów trafiliśmy na ślad kół i doszliśmy nim do reniferowej letniej wsi, już opuszczonej na zimę. Na horyzoncie Halka kręciła właśnie falbanką z chmur. Na moment pokazała się nam całkiem goła, pierwszy raz odkąd ją poznaliśmy. Chmury nad szczytem ułożyły się w dwa równoległe grzyby, czy może uniesione w geście pożegnania kapelusze… Takie jak w Małym Księciu, co to mogły też być czymś całkiem innym. Cóż, to była charakterna góra. Chociaż ledwo sięgała tysiąca metrów.

Domki we wsi były pozamykane, w jednym zostawiono klucz w drzwiach. Uznaliśmy to za zaproszenie. Ugotowaliśmy sobie tam herbatę, podsuszyliśmy ubrania i namiot. Tak dobrze było odpocząć od deszczu, od wiatru. Kolejna taka możliwość trafiła się zbyt blisko, żeby skorzystać. Na wzgórzu Jose wypatrzył otwartą przyczepę. Nie stanęliśmy tam. Przekroczyliśmy niewyraźną grań. Wybrzeże oddalało się z każdym krokiem, a niebo czyściło. Chmury były tu nerwowe i szybkie. Krajobraz pokazywał się i znikał. Raz wynurzyła się Rastigajsa (biała od świeżego śniegu) i miałam wrażenie, że do nas macha. Mieliśmy swoje porachunki, lata temu, teraz wydała mi się przyjazna (na swój sposób). Zadowolona, że jej nie odwiedziliśmy. Aż miałam ochotę odmachać.

Szliśmy drogą, drogi (wiadomo) prowadzą do ludzi. Po płaskowyżu przefruwały firanki przelotnych deszczy. W pojedynczych promieniach słońca dalekie brzózki świeciły jak pomarańczowe lampki. Grzbiet, którym wędrowaliśmy był w miarę suchy, szliśmy szybko zadowoleni, manewr z uniknięciem niepogody się udał. Od doliny Tany dzielił nas co najwyżej dzień, a za Taną Finlandia dla każdego północnego wędrowca- bezpieczny raj.

Ta trasa była moim zapasowym wariantem. Znałam ją mniej więcej, wystarczyła mi ta wiedza żeby tu dojść, niepokoił mnie tylko jeden szczegół. Valjoki to potężna rzeka. Jak przedostają się przez nią samochody czy kłady? -Musi być płytko- tłumaczyłam Jose- chyba żeby mieli łodzie? Mapa.cz sugerowała, żeby iść tuż przy ujściu z jeziora. Gdybym miała internet spróbowałabym zobaczyć satelitarne zdjęcie tego brodu. Ale oczywiście nie miałam.

Na pięknej widokowej górce zdecydowaliśmy, że to trzeba obejść. Lepiej od razu niż wracać jak na Halce. I zeszliśmy z wygodnej, suchej drogi, w jagody, bagna, nad rzeczkę, poprzedzoną jeszcze jedną rzeczką, co niby wiła się lenistwie w torfie i była wąska, a tak głęboka że nie dało się przejść. Dało się oczywiście w innym miejscu. I tak łaziliśmy, nie tam gdzie zaplanowałam, tylko gdzie się dało. Było tam pięknie, dziko, złoto. Jedynym śladem ludzi były czerwone tyczki (takie same jakich używaliśmy zimą jako hol do pulek), ustawione w jakiś, pewnie strategicznych miejscach, strategicznych jak się domyśliliśmy zimą, bo teraz nie było w tym żadnej logiki. I tak znaleźliśmy pierwszy krzyż. Do wieczora śledziliśmy resztki oznakowania. Szlak skuterowy, o którym zapomniano? Niepopularny szlak skuterowy? Na ziemi nie było żadnego śladu, zostały tylko połamane krzyże, tyczki po krzyżach, opadłe skrzydła znaków, z których łuszczyły się resztki czerwonej farby. Wiedziałam, że nie idziemy tak jak chciałam. Ale to droga, drogi prowadzą do ludzi, więc szliśmy, tropiliśmy znaki, aż przyszła noc i trzeba było rozbić namioty. Uciekliśmy troszkę pod grań, tam mniej wiało, było prawie płasko, kuchnię zrobiłam za wielkim kamieniem. Wiatr szybko suszył namiot Jose. Nie było źle.

Czasem patrzyłam nerwowo na drugi stok, to tam jak sądziłam powinniśmy być, ale od tamtej strony oddzielał nas teraz stromy kanion. Szlaku rzecz jasna nie było na żadnej z moich map. Jose jak to on był optymistą. Mamy jedzenie, mamy dużo wody (:)), czego się bać?

I faktycznie nie było czego. Noc lodowata, bezchmurna, przelotna śnieżyca rano. Dalekie wzgórza (czyżby to jeszcze była Halka?) białe. Wędrowaliśmy dalej wzdłuż krzyży i tyczek, czasem proponowały żeby wejść do jeziora, obchodziliśmy. Czasem skakaliśmy po suchych kępach przez bagna. Gdzieś, nawet nie zauważyliśmy gdzie zimowym znakom zaczął towarzyszyć odcisk kół. Z czasem urósł do polnej drogi. W pierwszej kępie drzew wysuszyliśmy namioty i śpiwory. Wiało tak, że wyschły nam w kwadrans. Z kilometr w bok mignęła nam nieduża wieś, jeszcze dalej dołączyła prowadząca z niej droga. Ktoś nawet przejechał. Zanim zeszliśmy w dolinę trafiliśmy w miejsce gdzie rozdziela się przed zimą renifery. Jeszcze nie przygoniono tam zwierząt, ale zgromadziło się już sporo ludzi, na poboczu stały terenowe samochody. Kiedy pojawił się widok na rzekę, pomyślałam że to musi być Tana. Ogromna, spokojna, kręciła w dolinie złotej od brzóz. Musiałam przyjrzeć się mapie żeby zrozumieć- to Valjoki. Jak to możliwe żeby dało się ją gdziekolwiek przejść? Teraz to nie był kłopot. Obejście doprowadziło nas do drogowego mostu. Za nim znaleźliśmy nowiutki parking z osłoniętymi od wiatru stołami i toaletą z ciepłą wodą i prądem. Było nawet gniazdko z ładowarką!

Share

2 komentarze do “Laponia 22 cz14 Halkavarri-Valjohka”

  1. Te ostatnie dwa wpisy budzą we mnie wspomnienia i skojarzenia z twoją wędrówką wspólnie z Romanem.
    Wszystko pewnie przez te bagna i bezdroża. Z jednej strony to wszystko jakieś kuszące, a z drugiej robiące wrażenie bardzo wymagających obszarów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »