Laponia, Stabbursdalen Nasjonal Park

To była bardzo skromna Wielkanoc. Dla nas spokojna i piękna. Spaliśmy długo. Wiatr za chatką jęczał coraz bardziej i bardziej, ale wewnątrz było cicho i ciepło. Rano już nie rozpalaliśmy piecyka, wystarczyła stopiona wieczorem woda. Na spokojnie pooglądaliśmy mapy i wyruszyliśmy według rysunku Bena. Ślady za chatką zawiało, albo może wcale ich nikt nie deptał tej zimy. Wyszliśmy według kompasu, prosto na wschód, a potem wdrapaliśmy się na bardzo strome zbocze. Chwilkę wcześniej zboczyliśmy trochę na północ żeby obejrzeć wyryty przez kogoś ślad. Wspinał się na wzgórze i nikł. Według mapy gdzieś tutaj powinniśmy przeciąć ścieżkę DNT zmierzającą ostatecznie aż na Nordkapp. Nie dowiedzieliśmy się jednak gdzie jest. Ślad chyba wszedł zbyt wysoko, nie było znaków. Pokręciliśmy się trochę i wróciliśmy do wcześniej wybranego kierunku. 16 km dalej na zachód powinniśmy znaleźć chatkę Ivarstua. Poruszaliśmy się mocno na oko próbując zidentyfikować któreś z białych wzgórz. Ani przez chwilkę nie byliśmy pewni drogi, wkopywaliśmy się w gęste zagajniki pełne ukrytych pod śniegiem dziur, trafiliśmy na niepewny lód i na bardzo solidny płot. Klucząc wyleźliśmy na oblodzony pagór gdzie wichura wywiała już śnieg i tam niespodziewanie wyszliśmy wprost na letni znak. Wyraźne czerwone „T”.

Do tego czasu słońce zdążyło się schować. Wiatr przywlókł wał szarych chmur. Było zimno. Walcząc o utrzymanie się w pionie posunęliśmy się kilkaset metrów wzdłuż grzbietu i zdecydowaliśmy, że musimy zejść. Z godzinę zajął nam lasek na kopnym i na bardzo stromym. Potem na szerszej łączce znów pojawił się znak. Instynktownie poszliśmy jak trzeba i udało nam się potem utrzymać szlak. Z górki widzieliśmy coś co mogło być schronem, potem znikło, ale zapamiętaliśmy gdzie iść. Po prawej pojawił się piękny widok. Granatowe, niemal zupełnie oczyszczone ze śniegu góry przecięte głębokim kanionem. Długo zjeżdżaliśmy łagodnym stokiem na zmianę wyjeżdżając na miękkie i na lód. Dobrze mi się tam jechało pomimo wichury i niezbyt dobrej widoczności. Lód miał czasem dziwną strukturę- jak wydmy. Wjeżdżając w to wpadałam w drgania, a potem odpoczywałam jadąc po świeżo nawianych zaspach. Na końcu tego pięknego stoku znów zaczął się las, a w nim typowy labirynt. Jeśli nawet były jakieś znaki nie znaleźliśmy ich. Chatka stała tam gdzie powinna być. Tak, jak ją zapamiętaliśmy z góry.

Ivarstua to piękny, luksusowy schron. Kominek, drewniane łóżka z czystymi materacami. Wygodna kuchnia na gaz. Standardem przypominał nam schroniska DNT, ale w przeciwieństwie do nich był otwarty i nie wymagał opłat. Należał do Parku Narodowego Stabburstalen. Byliśmy za tę chatkę bardzo wdzięczni. Zmieniła nasze spojrzenie na Norwegię. Wcześniej nie podejrzewaliśmy tego kraju o taki gest. Jose oczywiście twierdził, że to (i wszystkie dobre rzeczy, które spotykały nas od wjazdu do Alta) to zasługa podarowanego niecierpliwemu wędkarzowi sera, ale ja miałam na to swoją teorię. Edek Krzyżak (z którym kiedy tylko się dało wymienialiśmy sms) napisał, że trzyma kciuki żebyśmy jednak doszli na Nordkapp. I chociaż rozsądek mówił nam coś innego, rano znów zmieniliśmy plany i skręciliśmy prosto na północ.

Share

Laponia- Stabburstadalen

Zanim zmontowaliśmy pulki tuż obok zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego kilka osób, tak jak my z nartami, z pulkami. Poszli w tym samym kierunku co my, wyraźnym świeżym śladem. Chwilkę potem minęła nas jeszcze para z dzieckiem, później znów dogoniło kilka osób. Dziewczyna Pawła poleciła nam tę trasę jako najciekawszą w okolicy. Stabbursdalen to park narodowy, czytałam o nim przed wyjazdem. Zgodziliśmy się sądząc, że i tak nie zdążymy dojść na Nordkapp. Na wylocie z Alty stała tabliczka Honingsvag 200 km, a zostało nam już tylko kilka dni. Był 26-ty marca, 5-tego kwietnia mieliśmy loty z Tromso, w Alta straciliśmy cały dzień. Wyluzowani, wypoczęci szliśmy tym popularnym śladem sądząc, że trafiliśmy na znakowany szlak, i że teraz już nie będziemy sami. Świeciło słońce, temperatura wzrosła w okolice zera, śnieg lepił się do moich fok. Chwilkę po tym jak zaczęło mi to przeszkadzać minęła nas kolejna para. Mężczyzna w wełnianej wzorzystej czapce zwolnił i kawałek szliśmy obok siebie rozmawiając. Miło. Od niego dowiedzieliśmy się, że godzinę dalej jest chatka, gdzie możemy się napić herbaty, coś zjeść. Doszliśmy tam jako ostatni. Zdążyły nas jeszcze minąć dwa zaprzęgi i kilku pojedynczych narciarzy. Przed typowym drewnianym domkiem kłębił się tłum. Początkowo nie zrozumieliśmy z jakiego powodu, ale szybko się zintegrowaliśmy.

Trafiliśmy na kultywowane od dziesiątek lat klubowe spotkanie! Co roku w Wielką Sobotę. Starszy, wyglądający na gospodarza pan mówił, że był tu zawsze, od dziecka dokładnie od 60-ciu lat. Wypiliśmy herbatę (mieliśmy 3 termosy), Jose dostał kawałek tortu, ja kilka wykluczających się rad na temat fok. Na chybił trafił wybrałam jedną z nich i natarłam drugie, suche foki kawałkiem liliowego wosku. Dostałam go „na wynos”, bo czynność należało powtarzać. Po namyśle zastosowałam jeszcze drugą radę i po prostu pozbyłam się fok. Moje narty miały łuskę, która na tym ciepłym śniegu zupełnie mi wystarczała. Wywieszone nad ogniem foki nie wyschły więc zwinęłam je żeby wysuszyć potem… Tu pojawił się kłopot. Słyszeliśmy, że za kilkanaście kilometrów jest chatka, ale baliśmy się, że nie zdążymy tam dojść. W nasze rozważania włączył się cały domek. Ben (człowiek, z którym rozmawiałam po drodze) podarował mi mapę, na której dorysował dwie chatki i łączący nas i nie szlak. Drugi pan (ten sugerujący zdjęcie fok) zaprosił nas do swojego domku ( bliższej chatki).

-Lepiej tam nie idźcie, jest mało komfortowa- tłumaczył nam na boku Ben- nazywamy ją Komarzanką, to bardzo mała budka na bagnach… Nie przejęliśmy się tym. Była bliżej, miała piec. Nie potrzebowaliśmy nic więcej. -Tylko koniecznie powieście materace pod sufitem – usłyszeliśmy jeszcze od gościnnego pana- mam mysz! -Pewnie niejedną- pomyślałam i pomachałam mu jak odjeżdżał. Holowały go dwa nieduże psy. W ciągu kilkunastu minut wszyscy wyszli i na progu żegnał nas już tylko ten najstarszy, chyba odrobinę szalony pan… – Macie jedzenie? Gdyby coś nie tak wracajcie- upewniał się, a my obiecaliśmy, że tak zrobimy. Obiecaliśmy też wysłać mu kartkę z Saragossy (Jose już to oczywiście zrobił).

Wyszliśmy w narastający wiatr. Początkowo śladem, potem według naszej nowej mapy. Pod laskiem z półtorej godziny później znów pojawił się ślad, wcześniej zawiany, a niewiele dalej chatka schowana wśród gęstych drzew. Prowizoryczna, sklecona z dykty, desek, z jakiś płyt. Wsparta na telefonicznym słupie i wypełniona po brzegi świecami na komary. Malutka, ale dla nas jak pałac.

Wichura nasilała się. Drzewa jęczały, trochę prószyło. Przez cały wieczór topiliśmy śnieg na piecu myśląc, że w tej samej chwili w dziesiątkach tysięcy katolickich kościołów odbywa się wielkosobotnie nabożeństwo światła i wody. Woda i Ogień. Były, są i zawsze będą święte. Tu w Laponii trudno mieć choćby cień wątpliwości, że tak jest.

Share
Translate »