Korsyka Mare a Monti cz6- Bocca a Croce

Kawałeczek za Serriera ścieżka rozwidla się. Krótszy wariant prowadzi wysokim grzbietem bezpośrednio do Galerii, drugi trzyma bliżej wybrzeża schodząc do morza w Girolata. Wybraliśmy ten dłuższy. Ścieżka wiła się po pastwiskach i rzadkich laskach. Co jakiś czas pojawiał się widok na morze, mijaliśmy mnóstwo drzewek pełnych dojrzałych owoców poziomkowców. Ociepliło się, ale w cieniu utrzymywała się piękna rosa. Po drodze jest ładna górska rzeczka- wykąpałam się tam i umyłam włosy. Wcale nie było zimno, pomimo tego, że to przecież styczeń! Posiedziałam potem jeszcze chwilkę, chociaż Hania i X już poszli. Szkoda mi było odchodzić. Wynurzający się z cienia strumyk parował, a pokryte kropelkami rosy mchy i zioła wyglądały magicznie. Byłam pewna, że to bezludne miejsce (przed chwilką swobodnie kąpałam się nago) i trochę się przestraszyłam kiedy z chaszczy wynurzył się niespodziewanie myśliwy uzbrojony w wielkie lornetki. Psy tegoż pana minęły mnie jednak obojętnie, a facet (wyjątkowo uprzejmie) pozdrowił i życzył hmm…pięknych widoków!

Koło południa dotarłam do Curzu doganiając po drodze Hanię. X wysłał nam SMS, że czeka w gite. Okazało się, że mili ludzie, którzy na chwilkę otworzyli bar upiekli mu tam świeże bułeczki. Hania zamówiła jeszcze kilka, a ja naładowałam jedną baterię i wtłoczyłam troszkę prądu do drugiej. Posiedzieliśmy chwilkę na słońcu, pijąc piwko (cywilizacja ma czasem trochę uroku), wyrzuciliśmy śmieci, a potem zaczęliśmy podchodzić (kawałek trzeba zawrócić) w kierunku Bocca a Croce. Wiedzieliśmy, że nie pokonamy kolejnego odcinka- do Girolaty, ale mieliśmy namiot i nadzieję, że znajdziemy jakieś płaskie miejsce.

Ten odcinek Mare a Monti jest wyjątkowo piękny. Ścieżka wdrapuje się na grzbiet, a potem schodzi ostrą (na kawałku nawet eksponowaną) granią na przełączkę, którą asfaltowa szosa przebija się wzdłuż urwistego w tym miejscu wybrzeża. Poniżej leżało małe, wieczorem pięknie oświetlone miasteczko, a na samej przełęczy wielki i o tej porze roku pusty parking z okazałym zakazem rozbijania namiotów. Był też zamknięty bar ze sporym zadaszonym tarasem. Przenocowaliśmy tam bez namiotu. Bocca a Croce jest raczej nisko, daszek zabezpieczał przed wiatrem i przed ewentualnym deszczem. Jedyną niedogodnością był brak naszego codziennego ogniska- nie chcieliśmy rozpalać w sąsiedztwie drewnianego budynku. Taras świetnie się za to nadawał do dosuszenia wilgotnego od porannej rosy namiotu. Wodę pobraliśmy sobie z kranu w pobliskim zabudowanym deskami zbiorniku- zaznaczonym na naszej mapie. Nie było zimno, a nocne widoki na morze, Calanche de Piana i rozrzucone po górach wioseczki wydawały mi się bajkowe. Długo łaziłam po nocy fotografując, lub próbując fotografować. Ustawiałam ostrość, zostawiałam aparat w statywie na poboczu szutrowej drogi i włóczyłam się kilkanaście minut w ciemności, ciesząc się potem z widoku czerwonej lampki- bez niej nigdy bym swoich zabawek nie znalazła! Ostatecznie zdecydowałam się położyć dopiero kiedy sierp księżyca chował się już za granią, a pogłębiające się z chwili na chwilę cienie zaczęły mnie lekko przerażać. Hania i X dawno spali. Po tarasie kilkukrotnie przesunęły się światła przejeżdżającego szosą samochodu. Obudził mnie wiatr. Tuż przed świtem.

Share

Korsyka Mare a Monti cz5 Serriera

Nocą padało. Słyszałam bębniący w dach stajenki deszcz i cieszyłam się, że ostatecznie nie zdecydowałam się spać na ścieżce (tylko ona była równa), pod gołym niebem. Dach nie przeciekł. Liofilizowany obornik, na którym rozbiliśmy namiot nie namókł i nie odzyskał swojej zwykłej konsystencji. Nikt się do nas nie przyczepił… generalnie to była całkiem spokojna noc. Przez skojarzenie ze stajenką, zamkniętą gospodą i świątecznym okresem powinnam chyba napisać- cicha noc…

Wstałam przed świtem, zeszłam do wsi po wodę. W międzyczasie jakby ubyło chmur. Deszcz straszył i wisiał na włosku. Długo widzieliśmy podwójną tęczę zawieszoną wysoko nad Porto. Później wyszliśmy nad chmury, wtedy już tylko chmurki. Błękitne niebo i przepiękny widok na morze po obu stronach grani. Byliśmy około tysiąc metrów nad poziomem morza otoczeni pięknymi pomarańczowymi skałami. Po stromym podejściu czekało nas strome zejście, początkowo przez las skrajem urwiska, potem wąskim, ostrym grzbietem. Na dole, prawie dokładnie pod nami leżała Serriera- mała, spokojna wioseczka otoczona dębowymi laskami (zimozielone dęby quercus ilex) i oliwnymi gajami. Schodząc wypatrzyliśmy z góry dobre miejsce na nocleg, tuż nad wsią.

Serriera wydawała się wyludniona. Nie spotkaliśmy tam ani jednej osoby, ale w centrum tuż przy fontannie znaleźliśmy bar. To znaczy tak nam się wydawało, bo na zewnątrz stały dwa stoliki, a na drzwiach, drewnianych, starych i nieprzezroczystych był nabazgrany napis. Wyglądało to dziwnie więc nie byliśmy pewni czy to nie prywatny dom. Zanim zdecydowaliśmy się ruszyć klamką ktoś zamachał do nas zapraszająco przez  okienko, a potem jeszcze raz, pospieszając. Zamykajcie drzwi! Jest zima!

Od razu poczuliśmy się w tym barze jak w domu. Pogadaliśmy (głównie na migi). Opowiedzieliśmy o naszym szlaku (panowie przypomnieli, że jest zamknięty z powodu oberwanego zbocza… chyba chodziło o wczorajszy, pełen pralek fragment przed Ota). Przypomnieli, że zima, że strach… zaprzyjaźniliśmy się, ale kiedy Hania chciała postawić wszystkim pastis, barman uparł się, że jej nie sprzeda. To znaczy sprzeda, ale tylko jej, bo panowie mogą wypić tylko po jednym kieliszku i już go przed chwilką dostali… Staruszkowie pokiwali głowami i usiedli do kart. Za drzwiami w komórce był sklepik. Nie potrzebowaliśmy niczego więc nie przeszkadzaliśmy już. Jeszcze przed nocą nazbieraliśmy oliwkowego chrustu na solidne i grzejące niemal do rana ognisko. Długo siedzieliśmy obserwując zachodzący księżyc. Wąski sierp otoczony milionem bardzo jasnych gwiazd ponad łagodnymi wzgórzami i morzem. Światła Serriery zgasły nocą i nie zapaliły się aż do ósmej. Wtedy wyszliśmy. Chyba wstaliśmy pierwsi.

Share
Translate »