Korsyka Mare a monti cz 4- Marignana, Evisa, Ota

Wstaliśmy tego dnia troszkę później niż zwykle. Pogoda poprawiała się. Kiedy wyszłam zrobić zdjęcia, jeszcze na długo przed świtem, dalekie światła nadmorskich miejscowości odbijały się w jakiś chmurkach, ale niebo z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze i czystsze. Chwilę później wstał różowy świt. Grad topniał w oczach, ale na szlaku, jeszcze długo ukrytym w cieniu widzieliśmy pozamarzane kałuże i porozrzucane po skałach lodowe kulki. Wysokie góry, wynurzające się zza sąsiedniej grani były równiutko białe. Nad szczytami kłębił się podejrzanie wyglądający wał chmur i idąc piękną, skalistą ścieżką, tak szybko jak tylko się dało- bo bliżej do wspaniałego widoku, i bo straszliwie zimno, zastanawiałam się czy te chmury przedostaną się ostatecznie przez grań czy może rozpłyną w coraz silniejszym słońcu. Prognoza pogody była nie najlepsza, ale pogoda -wręcz doskonała. Marzliśmy troszkę jeszcze we wsi (było do niej niecałe 3 godziny), ale w południe w osłoniętych miejscach zrobiło się przyjemnie ciepło.

Marignana okazała się sporą, chociaż raczej nieturystyczną wioską. Gite była czynna. Oferowała nawet troszkę rzeczy na sprzedaż, ale niestety nie palnik. Właściciele mówili, że pewną szansą jest Porto, ale być może uda nam się coś uzyskać też w Evisie. Ponieważ dochodziła już 11-ta a sklepy na Korsyce są zamykane pomiędzy 12-tą a 15.30 polecieliśmy dalej tak szybko jak się tylko dało. Ścieżka na mapie niezbyt ciekawa (bo niedaleko jest droga) w rzeczywistości biegnie pięknym laskiem, a dalej przechodzi przez typowo korsykański wiszący mostek, z którego wcale nie tak łatwo zejść. Trzeba zdjąć plecak. Do tego pojawiają się widoki na Canache de Piana- skupisko urwistych, oszlifowanych przez wiatr skał. Całkiem przyjemna trasa. Dobiegłam do Evisy pierwsza, być może z powodu najsilniejszej motywacji. Płatki owsiane, które jadam na śniadanie zalane zimną wodą nie są porywająco smaczne. Zależało mi na palniku.

Sklepik na samym końcu wsi był spory i nieźle zaopatrzony. Starszy pan miał nawet gaz, niestety palnika nie było . X nie poddał się jednak. Udawszy się z braku innych pomysłów do wiejskiego baru w kooperacji ze zgromadzonymi tam licznie panami doprowadzili naszą kuchenkę do całkiem niezłego stanu, zapominając jednak nakręcić na nią uchwyty do stawiania garnka. Złośliwa maszynka zacięła się w tej pozycji ostatecznie. Gaz wprawdzie dawała, ale problem uzyskania z niego wrzątku pozostawiła nam. Na szczęście przechytrzyliśmy ją. Mały stalowy kubek dawało się postawić bezpośrednio na palniku, a do gotowania większych ilości wody wykorzystywaliśmy ogniska.

Było dopiero wczesne popołudnie. Postanowiliśmy dojść jeszcze przed nocą do Ota. To jeden z najbardziej znanych odcinków Mare a Monti- Gorges de Spelunca. Urwisty i wąski kanion rzeczywiście jest bardzo ładny. Szczególnie ostatni, najniższy odcinek, gdzie ścieżka biegnie wzdłuż rzeki. Dalej dolina rozszerza się i pojawiają się oznaki cywilizacji. Minęliśmy jakieś zalane błotem boisko, potem oliwne gaje poowijane siatkami do łapania spadających owoców. Kilkaset metrów szliśmy pod oberwanym skalnym zboczem pełnym starych lodówek i pralek. Wyżej nad nami pracowali jacyś ludzie chyba reperując szosę. Dalej już pojedyncze drzewka pomarańczowe i pierwsze zabudowania Ota. Za każdym razem kiedy zdarza mi się przechodzić przez takie nieturystyczne wiejskie okolice, mam wrażenie jakby ktoś nieznajomy zaprosił mnie najpierw do łazienki czy do spiżarki. To takie osobiste, lekko rozmemłane miejsca. Prywatne, niewymuskane. Bez stylizacji- odwrotnie niż uporządkowane według jakiegoś planu i na pewno też z jakimś zamiarem miasta.

Dalszy ciąg wieczoru sprawił nam troszkę kłopotów. Sklepik w Ota był bardzo malutki. Ani śladu palnika czy gazu. Gite, sami nie wiemy może nawet była otwarta, a w każdym razie być może gdzieś był ktoś, kto coś o niej wiedział albo miał klucz, ale postanowiliśmy najpierw sprawdzić czy nie da się zabiwakować gdzieś poza wsią. Pogoda była idealna. Podeszliśmy kawałek, ale jedynym płaskim miejscem na kamienistym i kolczastym zboczu okazało się wnętrze małej szopy. „Stajenka licha” brzmi nawet całkiem nieźle, drewniane wnętrze pewnie wysłane miękkim siankiem… W rzeczywistości to co pozostawił na posadzce poprzedni właściciel siankiem bynajmniej nie było. Było za to suche, równe i całkiem miękkie. Bez zapachu. Mogło mieć już nawet kilkadziesiąt lat. Sprawnie postawiliśmy na tym podłożu namiot- dokładnie przy oślim żłobie.

Do wsi nie było wcale daleko. Wróciliśmy po wodę i na piwo do baru.

Share

Korsyka Mare a Monti cz3

Ponieważ trochę się bałam, że idziemy za wolno nastwiłam budzik na 6-tą. Czyli jakąś godzinę przed świtem. Słońce pojawiało się  o wpół do ósmej i w zasadzie dopiero wtedy można byłoby wyjść, ale nigdy nie udało nam się spakować tak wcześnie. Ten poranek też nie był wyjątkiem, chociaż namiot zwinęliśmy błyskawicznie- na dźwięk pierwszych deszczowych kropel. Nie zauważyliśmy nawet skąd nadpłynęły chmury, poranek był piękny i nic nie zapowiadało zmiany pogody. Czekaliśmy potem chwilkę pod daszkiem z nadzieją, że deszcz ustanie, a potem wyszliśmy poubierani w przeciwdeszczowe ciuchy. Początkowo myślałam, że niepotrzebnie. Pogoda nie była wcale taka zła. Ostatecznie rozpadało się dopiero po południu, w chwili kiedy minęliśmy grań i wyszliśmy na porywisty i lodowaty wiatr. Dość długo szliśmy odkrytą grzędą. Potem znów lasem i odsłoniętym stokiem pełnym pachnących pomimo deszczu ziół.

Mgła gęstniała, deszcz nasilał się. Widoki znikały. Pamiętam jeszcze skalisty wąwóz, do którego trzeba było stromo zejść i daleki domek po drugiej stronie doliny, na który patrzyliśmy z nadzieją, dopóki i jego nie pochłonęła mgła. Robiło się coraz gorzej i gorzej. Lało, wichura siekła po twarzach. W butach chlupało.  Staraliśmy się trzymać razem, bo widoczność była niewielka, a skały mokre i bardzo śliskie. Na szczęście dalej szlak znów na chwilkę zszedł, a w osłoniętym lasku było trochę spokojniej i cieplej. Przeszliśmy jeszcze przez kasztanowy sad z na wpół rozwaloną  chatką- podejrzewając bliską obecność ludzi i znów wdrapaliśmy się na przełączkę, na której zaatakował nas znajomy wiatr. Na grani stał domek, który widzieliśmy z daleka, ale nie okazał się (jak sądziliśmy wcześniej) schroniskiem.

Pierwsze zabudowania, do których podeszłam miały nowe drewniane drzwi zamknięte na solidny skobel. Drugi domek z suporeksu z lichymi nieszczelnymi drzwiczkami niechcący udało się otworzyć koledze. Dzwi spadły z zawiasów. Zamek wypadł. Zastanawialiśmy się przez chwilkę co zrobić, ale z naszej trójki tylko ja byłam prawie sucha (mokre buty i rękawy to standard). Hania i X byli przemoczeni (ale ich buty jakimś cudem ocalały). Zdecydowaliśmy, że zostajemy. Wewnątrz była beczka przerobiona na prowizoryczny piec. Trochę chrustu. Gitara…Prycze.

Wprawdzie czuliśmy się nieco nieswojo- jak to  włamywacze, niemniej wybór też mieliśmy niewielki. Wyjrzałam za grań. Przed nami było jeszcze kilka godzin (co najmniej dwie) w odsłoniętym terenie targanym istnym oberwaniem chmury. Nazbieraliśmy drewna i przynieśliśmy wody. Porozwieszaliśmy poprzemaczane ciuchy. Do nocy nie było wcale daleko. Mgłę na chwilkę rozjaśnił nieziemski pomarańczowy blask, a potem bardzo szybko nadszedł zmierzch. Temperatura spadła. Woda zaczęła zamarzać, a ulewny deszcz zmienił się w paskudny grad. Słuchaliśmy tego siedząc przy stole w cieple buchającego piecyka, co jakiś czas łapiąc gradowe kulki, którym udało się jakoś przedostać przez dach.

Hania narąbała drewna. X grał na gitarze. Wystawiliśmy gary do nałapania spływającej z naszego dachu wody. Poukładaliśmy śpiwory w miejscach, które wydawały się najbardziej suche i stopniowo robiło nam się coraz cieplej. Nasz palnik do campingaza padł i nawet rozkręcony przy pomocy znalezionych w cabanie narzędzi nie miał najmniejszej ochoty zaskoczyć. Gdyby przyszło nam biwakować w górach podczas tej wybitnie paskudnej pogody nie było by nam chyba zbyt wesoło… myśleliśmy ciesząc się z tego darowanego nam przez los schronienia. Nie wiedzieliśmy wtedy, że wstrętnie ciężki tropik, który zajmował mi prawie cały plecak, ciekł bez opamiętania. Gdyby nawet udało nam się wygrać z wiatrem, znależć płaski kawałek gleby i rozbić namiot, i tak nie zostałoby w nim wiele suchego.

Nocą deszcz na chwilkę ucichł. Pomyślałam, że wyjdę na moment i może uda mi się zrobić parę zdjęć. Byliśmy w chmurze, ale chałupka stała na skraju urwiska. Kto wie, może gdyby na nie wyjść byłoby stamtąd cokolwiek widać? Trawę zasypał grad. Nie odróżniałam ścieżki i kiedy po chwili obejrzałam się z ciekawości za siebie, „nasz ” domek znikł w gęstej mgle, a na gradowej posypce wcale nie było widać moich śladów!

Wystraszyłam się okropnie, ale na szczęście nie odeszłam bardzo daleko.Troszkę połaziłam i udało mi się wypatrzyć dach. Moje wyrzuty sumienia z powodu naszego niezamierzonego włamania jakoś się podczas tych kilkunastu minut błądzenia rozwiały.

Rano X naprawił zamek zostawiając go nawet w lepszym stanie niż był, a Hania napisała do naszych mimowolnych wybawców pochwalny list. Zostawiliśmy go na stole razem z kupką drobniaków- za wypalony (bardzo oszczędnie) gaz. Mieliśmy nadzieję, że panowie myśliwi (lub panowie mafiozi… bo przecież nie wiedzieliśmy czyja była chatka) potraktują jako okoliczności łagodzące fakt, że rano nanieśliśmy im pod drzwi kupę drzewa, a zapasy jedzenia i alkoholu (ogromne!) pozostały nienaruszone…  no może prawie. Spróbowaliśmy z X po łyku pastisu z wielkiej, zostawionej na stole butelki… już nocą, kiedy się zgubiłam i potem szczęśliwie znalazłam…

Dopiero wtedy dotarło do nas, że w styczniu, nawet na Korsyce jest zima, i że lepiej jej nie lekceważyć.

 

Share
Translate »