Korsyka Mare a Monti cz3

Ponieważ trochę się bałam, że idziemy za wolno nastwiłam budzik na 6-tą. Czyli jakąś godzinę przed świtem. Słońce pojawiało się  o wpół do ósmej i w zasadzie dopiero wtedy można byłoby wyjść, ale nigdy nie udało nam się spakować tak wcześnie. Ten poranek też nie był wyjątkiem, chociaż namiot zwinęliśmy błyskawicznie- na dźwięk pierwszych deszczowych kropel. Nie zauważyliśmy nawet skąd nadpłynęły chmury, poranek był piękny i nic nie zapowiadało zmiany pogody. Czekaliśmy potem chwilkę pod daszkiem z nadzieją, że deszcz ustanie, a potem wyszliśmy poubierani w przeciwdeszczowe ciuchy. Początkowo myślałam, że niepotrzebnie. Pogoda nie była wcale taka zła. Ostatecznie rozpadało się dopiero po południu, w chwili kiedy minęliśmy grań i wyszliśmy na porywisty i lodowaty wiatr. Dość długo szliśmy odkrytą grzędą. Potem znów lasem i odsłoniętym stokiem pełnym pachnących pomimo deszczu ziół.

Mgła gęstniała, deszcz nasilał się. Widoki znikały. Pamiętam jeszcze skalisty wąwóz, do którego trzeba było stromo zejść i daleki domek po drugiej stronie doliny, na który patrzyliśmy z nadzieją, dopóki i jego nie pochłonęła mgła. Robiło się coraz gorzej i gorzej. Lało, wichura siekła po twarzach. W butach chlupało.  Staraliśmy się trzymać razem, bo widoczność była niewielka, a skały mokre i bardzo śliskie. Na szczęście dalej szlak znów na chwilkę zszedł, a w osłoniętym lasku było trochę spokojniej i cieplej. Przeszliśmy jeszcze przez kasztanowy sad z na wpół rozwaloną  chatką- podejrzewając bliską obecność ludzi i znów wdrapaliśmy się na przełączkę, na której zaatakował nas znajomy wiatr. Na grani stał domek, który widzieliśmy z daleka, ale nie okazał się (jak sądziliśmy wcześniej) schroniskiem.

Pierwsze zabudowania, do których podeszłam miały nowe drewniane drzwi zamknięte na solidny skobel. Drugi domek z suporeksu z lichymi nieszczelnymi drzwiczkami niechcący udało się otworzyć koledze. Dzwi spadły z zawiasów. Zamek wypadł. Zastanawialiśmy się przez chwilkę co zrobić, ale z naszej trójki tylko ja byłam prawie sucha (mokre buty i rękawy to standard). Hania i X byli przemoczeni (ale ich buty jakimś cudem ocalały). Zdecydowaliśmy, że zostajemy. Wewnątrz była beczka przerobiona na prowizoryczny piec. Trochę chrustu. Gitara…Prycze.

Wprawdzie czuliśmy się nieco nieswojo- jak to  włamywacze, niemniej wybór też mieliśmy niewielki. Wyjrzałam za grań. Przed nami było jeszcze kilka godzin (co najmniej dwie) w odsłoniętym terenie targanym istnym oberwaniem chmury. Nazbieraliśmy drewna i przynieśliśmy wody. Porozwieszaliśmy poprzemaczane ciuchy. Do nocy nie było wcale daleko. Mgłę na chwilkę rozjaśnił nieziemski pomarańczowy blask, a potem bardzo szybko nadszedł zmierzch. Temperatura spadła. Woda zaczęła zamarzać, a ulewny deszcz zmienił się w paskudny grad. Słuchaliśmy tego siedząc przy stole w cieple buchającego piecyka, co jakiś czas łapiąc gradowe kulki, którym udało się jakoś przedostać przez dach.

Hania narąbała drewna. X grał na gitarze. Wystawiliśmy gary do nałapania spływającej z naszego dachu wody. Poukładaliśmy śpiwory w miejscach, które wydawały się najbardziej suche i stopniowo robiło nam się coraz cieplej. Nasz palnik do campingaza padł i nawet rozkręcony przy pomocy znalezionych w cabanie narzędzi nie miał najmniejszej ochoty zaskoczyć. Gdyby przyszło nam biwakować w górach podczas tej wybitnie paskudnej pogody nie było by nam chyba zbyt wesoło… myśleliśmy ciesząc się z tego darowanego nam przez los schronienia. Nie wiedzieliśmy wtedy, że wstrętnie ciężki tropik, który zajmował mi prawie cały plecak, ciekł bez opamiętania. Gdyby nawet udało nam się wygrać z wiatrem, znależć płaski kawałek gleby i rozbić namiot, i tak nie zostałoby w nim wiele suchego.

Nocą deszcz na chwilkę ucichł. Pomyślałam, że wyjdę na moment i może uda mi się zrobić parę zdjęć. Byliśmy w chmurze, ale chałupka stała na skraju urwiska. Kto wie, może gdyby na nie wyjść byłoby stamtąd cokolwiek widać? Trawę zasypał grad. Nie odróżniałam ścieżki i kiedy po chwili obejrzałam się z ciekawości za siebie, „nasz ” domek znikł w gęstej mgle, a na gradowej posypce wcale nie było widać moich śladów!

Wystraszyłam się okropnie, ale na szczęście nie odeszłam bardzo daleko.Troszkę połaziłam i udało mi się wypatrzyć dach. Moje wyrzuty sumienia z powodu naszego niezamierzonego włamania jakoś się podczas tych kilkunastu minut błądzenia rozwiały.

Rano X naprawił zamek zostawiając go nawet w lepszym stanie niż był, a Hania napisała do naszych mimowolnych wybawców pochwalny list. Zostawiliśmy go na stole razem z kupką drobniaków- za wypalony (bardzo oszczędnie) gaz. Mieliśmy nadzieję, że panowie myśliwi (lub panowie mafiozi… bo przecież nie wiedzieliśmy czyja była chatka) potraktują jako okoliczności łagodzące fakt, że rano nanieśliśmy im pod drzwi kupę drzewa, a zapasy jedzenia i alkoholu (ogromne!) pozostały nienaruszone…  no może prawie. Spróbowaliśmy z X po łyku pastisu z wielkiej, zostawionej na stole butelki… już nocą, kiedy się zgubiłam i potem szczęśliwie znalazłam…

Dopiero wtedy dotarło do nas, że w styczniu, nawet na Korsyce jest zima, i że lepiej jej nie lekceważyć.

 

Share

2 komentarze do “Korsyka Mare a Monti cz3”

  1. A wcześniej pisałaś, że tam lato :)

    Nie wiem do jakiej chaty trafiliście ale, jeśli „mafiozi” piją pastis to pewnie lubią też lizaki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »