Pisanie o Korsyce jest moim lekarstwem na stres. Dzięki temu, że prawie wszystko pamiętam, i dzięki zdjęciom mogę znów przez chwilkę tam być… ale to na marginesie. Przepraszam, jeśli Was tym bardzo nudzę… ( poprzednie części są tu)
Noc była zimna i sucha. Przez dziury w dachu widziałam sporo bardzo jasnych gwiazd. Wbrew moim obawom szałas nie rozsypał się jak domek z kart, kiedy go dotknęliśmy. Zmurszała prycza przetrwała, nie spadł na nas mocno nadgniły dach. Aż do świtu utrzymała się ładna pogoda, a chwilkę potem nadleciały chmurska i zaczął siąpić drobny deszcz.
Nic dziwnego, taka była prognoza. Ustawiliśmy na miejscu mocno spróchniałe drzwi obrośnięte porostami i mchem. Zawiasy już nie trzymały. Zrobiłam zdjęcie, ale było za ciemno i rozmazało się. Szlak w stronę Refugio Petra Piana był widoczny, chociaż nieuczęszczany, pozarastany i dziki.
Ścieżka wspinała się, a my coraz bardziej grzęźliśmy we mgle. Wzmagał się wiatr. Przed samą granią ledwo się trzymaliśmy na nogach, a widoczność spadła do kilku metrów. Wiedziałam, że powinniśmy dojść do alpejskiego wariantu GR20 oznakowanego żółtymi plackami. Myślałam, że schronisko jest blisko i że nadlatujący na nas huragan za granią osłabnie. Nic z tego się nie sprawdziło. Wdrapaliśmy się wprawdzie na grzbiet, ale nie mogliśmy się zorientować jak zejść. Myślałam, że schodzącą niemal wprost w dół ścieżką. Niestety nie. Spróbowałam trawersem pod granią też nie. Wydeptany w piargu chodniczek ginął i dalej nie było już nic.
Schodziliśmy, podchodziliśmy, przemokliśmy do cna. Wichura wyła, nie słyszeliśmy się. Przy którymś kolejnym wejściu na grań przypomniało mi się, że odcinek GR20 w stronę schroniska był trudny. Czyli musiał iść bliżej skał. Poszłam w górę nie w dół i tym razem znalazłam ścieżkę. Pomyliłam się o jedną przełęcz, ta właściwa była trochę dalej. Oślizłe głazy i kilka miejsc gdzie trzeba kreatywnie użyć rąk. Wichura odwracała nam płaszcze na lewą stronę. Woda się lała za kołnierz i spływała do butów… Do tego, co już chwilkę potem wydawało się raczej śmieszne, o mało nie minęliśmy schroniska. Chmura pozwalała widzieć na jakieś 5 metrów. To co dalej mogło równie dobrze nie istnieć. Jose potknął się o jakiś patyk- przy bliższym poznaniu drogowskaz. Urwany, ale z tekstem: „5 minut”. Zostało nam tylko zrobić kółko :)
Petra Piana to solidny drewniany schron na kawałku prawie płaskiej łączki. Ktoś musiał w nim nocować poprzedniej nocy, bo w piecyku jeszcze tlił się żar. Nasze ubrania wydawały się ciepłe i suche, ale po zdjęciu okazały się przemoczone do cna. Ocalało tylko to, co w plecakach. Przebraliśmy się, porozwieszaliśmy wszystko na sznurkach i zabraliśmy za gotowanie herbaty, kiedy zaparowane drzwi otworzyły się i do schronu wszedł samotny Hiszpan. Samuel- leśnik z Asturii.
Zrobiliśmy miejsce jego mokrym rzeczom, a potem okazało się, że mój zwykle milczący kumpel jest straszliwym, potwornym gadułą! Hiszpanie zgadali ze sobą przez cały dzień, raz na jakiś czas – zmuszani- coś mi łaskawie tłumacząc. Chyba wybiórczo. Zjedliśmy (zaledwie od dwóch lat przeterminowany) creme brulee. Stał zamknięty w dużej litrowej butelce- na przepisie napisano (też po polsku) wstawić do lodówki- nie było trudno, wystarczyło wystawić do sypialni. Wypiliśmy morze zielonych herbat… prawie wyschliśmy. Samuel wyjaśnił Jose, że nie jadam trujących grzybów- ode tej chwili już je jedliśmy razem. Nauczyłam się sporo łacińskich nazw śródziemnomorskich kwiatów i drzew. Wymieniliśmy mnóstwo przepisów na zupę z pokrzyw, kasztany, konfiturę z poziomkowca, berberysu, tarniny, jedyne czym mi się udało leśnika zaskoczyć to jarzębina. Nie jadał tego, ale zbierał czasem. Tak się w Asturii karmi chore misie:). To zabawne, bo to wielogodzinne gadanie o leśnym jedzeniu bardzo zmieniło podejście Jose. Od tego czasu zaczął mi wierzyć. Niespodziewana siła łaciny:) .
Spędziliśmy w schronie bardzo miły dzień. Samuel palił w piecu i nawet spał obok, żeby ogień nie wygasł nocą. My mieliśmy puchowe śpiwory więc i tak było nam ciepło.
Mgła rozwiała się dopiero przed świtem. Nie na długo, ale wyjątkowo pięknie. Wszystkie te zdjęcia zrobiłam w ciągu kilkunastu minut.
Początkowo różowe światło żółkło. Na przełęczy, która tak nas zmyliła hulał wiatr.
Dolinę przed nami zasłaniała i odsłaniała mgła.
Poczekaliśmy troszkę, ale nie poprawiło się. Samuel został, a my zrezygnowaliśmy z planów zdobycia Monte Rotondo, potem z przejścia wyższym alpejskim wariantem GR20, a na koniec nawet ze zboczenia w lewo do szałasów widocznych z daleka na grani. Ubraliśmy się w peleryny i postanowiliśmy zejść. Nie znałam dolnego wariantu szlaku, na taką pogodę był chyba akurat w sam raz.