Południowa Norwegia pieszo cz10 Langsua-Vinstra

Poranek był wilgotny i mglisty. Widoki znikły, kolory ograniczyły się do mikro skali. Złoto podsychających traw, plamy jaskrawoczerwonej mącznicy. Biel chrobotka. Zejście było bagniste i grząskie. Kiedy mijałam schronisko za zaparowanymi szybami przesuwały się sylwetki kilku osób. Sprzątały. Pomyślałam, że dobrze, że tu nie przyszłam.

Szlak skręcił w bagno, zatonął we mgle. Niewiele widziałam. Na większym potoku był most, potem długo brnęłam po omacku wypatrując szlakowych znaków. Ścieżka zaczęła się wspinać pod grań, widoczność jeszcze się pogorszyła i poprawiła na moment za grzbietem. Dziura w chmurze przesunęła się wzdłuż brunatnych wzgórz i się zamknęła. Minęła godzina zanim niebo trochę się rozjaśniło. Zaczęło mżyć. Przechodziłam akurat obok wielkiego głazu, który służył kiedyś za kolibę. Ugotowałam tam herbatę i nawet potem pomyślałam, że przedwcześnie, bo kilkaset metrów dalej stała chatka. Zaskoczyło mnie, że jest otwarta, wyposażona w piecyk i gaz. Należała do klubu myśliwskiego, wywieszona wewnątrz mapka zapowiadała cały rój takich schronów w okolicy. Na kolejny trafiłam kilka kilometrów dalej. Był większy, bardziej okazały, ale bez gazu. Zastałam tam dwie wracające już Norweżki. Posiedziałyśmy chwilkę razem, kobiety zostawiły mi 3 torebki herbaty i poszły. Ja też w końcu zdecydowałam się wyjść. Wzmógł się wiatr, mżawka zmieniła w regularny deszcz. Cięło po oczach.

Przenocowałam w kolejnej myśliwskiej chatce, odległej o niecałe 10 km. Nie leżała przy głównym szlaku i nawet przez moment bałam się, że jej nie znajdę. Domek był kamienny, bardzo stary. Wewnątrz pięknie obity boazerią. Nie było gazu, napaliłam trochę w piecyku, żeby przeschnąć i zaspałam.

Od rana towarzyszył mi plusk. Prognoza zapowiadała deszczowy dzień, ale nie bardzo miałam ochotę go przesiedzieć. W każdym razie nie w tej chatce. Była ciemna, zimna. Na noc idealna, dzień to już inna sprawa. Poszłam do niedalekiego DNT. Dzienny pobyt kosztuje tylko kilkanaście złotych i świetnie go wykorzystałam. Naładowałam baterie, uprażyłam znaleziony w poprzedniej chatce popcorn (słabo mi wyszedł), zrobiłam i wysuszyłam pranie. Kupiłam w sklepiku kilka puszek- z fasolką, z brzoskwiniami i je na miejscu opróżniłam. Piłam gorącą herbatę, okręcona wełnianym kocem patrzyłam jak wzrasta poziom wody w rzece, jak wypełnia się bagno oznakowane intrygująco jako „bath”. Nie było mi żal tego dnia. Ale rzecz jasna i on mi się znudził. Na mapie tylko 6 km dalej leżała chatka. Wymyśliłam, że wystarczy mi godzina. Teren był płaski, szlak oznakowany. Wyszłam przed siódmą, i już po przekroczeniu rzeki (po śliskich płytach) przypomniało mi się, że zapomniałam zakręcić gaz. Nie ten na palniku, ten na butli. Wróciłam, straciłam 20 minut.

Ścieżka ociekała, wezbrały strumyki. Pluskało błoto. Minęłam wzgórze i ze zdziwieniem odkryłam przed sobą dolinę. Dość niestety głęboką i w tą pogodę zalaną. Nadchodził zmierzch, biegłam wzdłuż spienionego potoku szukając jakiegoś lepszego miejsca żeby go przejść. Woda lała się po skałach i trawach, pływały krzaki i drzewka. Nurt był silny i mętny.

Na stoku, po drugiej stronie ciemniał prostopadłościan chatki. Przeszłam i nawet mi się nie nalało do kaloszy. Teraz w górę wzdłuż strumienia. Był tak wezbrany, że przeskoczyłam go dopiero ponad lasem w jakimś na szczęście bardzo wąskim miejscu. Do chatki nie prowadziła żadna ścieżka. Po skałach ściekały wodospady z deszczówki. Wróciłam do nich potem z butelką. Jak już okazało się, że drzwi są zamknięte i jedyne miejsce gdzie mogę się schronić to drewutnia. Cóż, mapy.cz nie są precyzyjne, zawsze istnieje jakieś ryzyko. W sumie nie było mi wcale bardzo źle, na pewno lepiej niż w namiocie.

Rano wróciłam na szlak. Deszcz słabł i już przed południem pojawiły się dalsze widoki. Ścieżka opadała, weszłam w las, potem na dróżkę biegnącą do schroniska. Zajrzałam, bo potrzebny mi był chleb. Dwóch Niemców napaliło w chatce jak w saunie i jeszcze nagrzało ogromny gar wody. Wielki jak bojler. – Musieliśmy, buty nam przemokły- powiedzieli widząc moje zdziwienie. Nie wiedziałam na co liczyli. Przecież długo nie zostaną suche.

Chleb był przeterminowany, chłopacy zarzekali się, że go zjedli i żyją, na ścianie wisiała kartka, że przeterminowanie nic nie znaczy, bo to bardzo trwałe produkty, więc wzięłam paczkę, ale potem ją wyrzuciłam. Pachniała pleśnią.

W zasadzie mogłam wtedy pójść drogą. Do wsi ze sklepem było tylko kilkanaście kilometrów, widziałam ją nawet potem, z daleka, z góry. Ale pogoda znów się poprawiła, nad górami zarysowała się tęcza. Wiadomo pod nią na pewno schowano skarb, i tam poszłam. Z grani pojawił się widok na kolejny porośnięty chrobotkiem masyw gór. Zejście błotniste i bardzo strome opadało do starej pięknej wsi. Poniżej domostw zaczynała się trochę szersza dróżka i gęsty mieszany las. Niemal natychmiast znalazłam prawdziwka, tak ciężkiego, że nie chciało mi się go nieść, więc wyciągnęłam kartusz i palnik, i ugotowałam grzybowy gulasz. Zeszło na to oczywiście troszkę czasu, więc na bród trafiłam już pod wieczór. Woda była głęboka i rwąca. Troszkę mi się nalało do kalosza.

Na mapie widziałam chatkę odległą tylko o 4 kilometry, ale wysoko i niestety bez ścieżki. W lesie ściemniło się bardzo szybko. Pogubiłam się w galimatiasie polnych dróżek i kiedy zaczęło padać i wiać mogłam tylko wskoczyć pod świerk i rozbić namiot. Grunt nie był równy i troszkę naciekło do wnętrza.

Rano nie wydawało się, że pogoda będzie bardzo zła. W dolinie falowała mgła, ale czułam, że słońce jest niedaleko. To się niestety szybko zmieniło. Zerwał się wiatr, wraz z wysokością opadała temperatura i jeszcze zanim wdrapałam się na płaskowyż trawy, skały i mnie pokrył cienki lód. Z trudem przedarłam się pod wierzchołkiem. Ręce mi zesztywniały z zimna, twarz spuchła od siekącego lodu Na zejściu też powinnam trafić na chatkę. Pomimo mgły widziałam ją już z daleka. Nosiła królewskie imię Haakona IV i też była już bardzo stara.

Rozwiesiłam śpiwór i namiot. Dałam obcieknąć pelerynie. W kącie leżał worek porąbanego drewna. Ale nigdzie nie było nic na rozpałkę. Szczapki lodowate, zużyłam wszystkie papierki, strzępki kory. Ogień gasł. Gdybym miała choćby większy nóż nastrugałabym wiórów, maleńki scyzoryk w tej sytuacji był na nic. Ubrałam się i ruszyłam dalej.

Do Vinstry było ze 20 kilometrów. Nie sądziłam, że uda mi się dojść. Od chatki opadała ścieżka, w lesie niemal wcale jej nie było widać, ale niżej trafiłam na kilka domów potem na wieś. Dróżki grubiały, przeszły w szuter, potem w asfalt. Było przez cały czas w dół. Temperatura rosła, wyszło słońce.

Bolały mnie potem pięty od tego biegu. Starszy pan zatrzymany na skrzyżowaniu podwiózł mnie do najlepszego sklepu (leżał na przedmieściu, lekko w bok i wcale go nie zamykali o 19-tej jak się bałam, był czynny aż do 23!). Po drodze gadaliśmy. Mężczyzna był kierowcą wożącym wycieczki do Polski. Uwielbiał Kraków i nadal nie mógł odżałować, że stracił tę wymarzoną pracę w pandemii.

Wracając musiałam przejść przez całą miejscowość. Była rozwlekła, luźno rozrzucona po obu stronach ogromnej rzeki. Gudbrandsdal dzieli południową Norwegię na pół. Liczyłam, że może wschodnia strona będzie suchsza.

Nocowałam w wiatce, w lesie powyżej domów. Byłam tak zmęczona, że nie przeszkadzał mi wcale brak wody (zapomniałam nabrać) i związany z tym brak kolacji. Było ciepło (to tylko 200 m npm), było sucho. Co jakiś czas przechodził ktoś z psem i dopóki nie zasnęłam mówił „hej hej”.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz9 Vang- Langsua

Zaraz za Vang zaczęła się siateczka szlaków zupełnie nie związanych z DNT. Pasterski i Droga Królewska przez jakiś czas biegły razem lub blisko siebie krzyżując się, we wsi za zaporą zgubiłam oba, ale trafiłam na pielgrzymkowy. Nazwy były mi obojętne, ważne że kierunek przydatny. Przy pielgrzymkowym zaznaczono stary kościół, marzyła mi się łazienka, woda. Ale był tylko piknikowy stół i pieczątka na długim łańcuszku. Mgła opadła, dorwał mnie południowy upał, z braku wody najadłam się soczystych borówek. Cały przykościelny ogródek był ich pełen. Aż czerwono.

Zboczyłam do wielkiego wodospadu. Huczał i bryzgał pianą, ale z żadnego miejsca nie można go było zobaczyć w całości, tym bardziej sfotografować. Dobrze, że znalazłam czysty strumyk, byłam już wysuszona na wiór.

Podchodząc wyżej trafiłam na znak DNT. Odruchowo skręciłam w stronę chatki i dopiero po jakiś 200 metrach przypomniało mi się, jak mnie wkurzyli. Zawróciłam. Pogoda była wspaniała, miałam suchy namiot, nie byłam od nikogo zależna. Rozstaje zablokowało stado kóz. Obserwowałam jak się przez nie przebija samochód (powoli i ze zrozumieniem), jak dziewczyna z długim warkoczem woła zmęczone zwierzaki, a one choć pewnie chciałyby już pozbyć się mleka z ogromnych ciężkich wymion rozkładają się beztrosko na drodze i grzeją w słońcu. Stałam, czekałam nie chciałam ich rozpędzić czy spłoszyć. Przy okazji zamieniłam parę słów z dziewczyną. Kozy całymi dniami były same, chodziły gdzie im się tylko zachciało i wieczorem wracały do zagrody. Już odchodząc widziałam jak niektóre łaszą się do swojej właścicielki jak koty, stęsknione głaskania i drapania po brodach. Nikt się nie spieszył, nikt nikogo tam nie popędzał. Dziewczyna szeptała do włochatych uszu pieszczotliwe słowa. I tak wspaniale to wyglądało ponad mgłą, którą nadal wisiała nad jeziorem Vang, teraz już bardzo dalekim. Poszłam w górę ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta, które jak odkryłam potem łączyły pozostałości starych domostw. Na niektórych odcinkach były znaki, chlapnięte od niechcenia i stare. W ten sposób wdrapałam się na szczyty wzgórz. Przede mną pojawiła się daleka Langsua, a później równie dalekie Jotunheimen.

Biwakowałam na grani Slettefjellet, przy ścieżce, której nie było na mapie i płytkim, ale raczej czystym rozlewisku, skąd nabrałam wody do picia i mycia. Słońce zaszło pośród szczytów Hurrungane. Sognefjellet zrobił się wspaniale granatowy. Tyle się z tymi szczytami łączyło wspomnień. Choć temperatura spadła do bliskiej zera nie mogłam się oderwać od widoku. Nocą, spod półprzezroczystej mgły świeciło ogromne Beitostolen rozrzucone poniżej grani Langsua.

Poranek był równie wspaniały jak wieczór, jaskrawo pomarańczowy. Mróz ściął bagienka, ale kiedy tylko wyjrzało słońce wszystko zmiękło. Buty przemokły mi w oka mgnieniu (a mogłam założyć kalosze…). Oblepiona jagodowymi liśćmi, z pajęczynami we włosach trafiłam na rozmiękłe narciarskie szlaki, i z nimi do polnej drogi. Ostatnie kilka kilometrów szłam szosą. Nie mogłam ominąć Beitostolen. Były tam sklepy, a kończył się gaz. Przyszłam w południe. Rozsiadłam się w małej restauracji na balkonie ponad sklepem spożywczym. Tuż obok był Intersport (więc wyskoczyłam po butlę). Było jeszcze pusto, przed lunchem, spokojnie naładowałam baterie, zrobiłam duże zakupy. Barmanki uśmiechały się do mnie przyjaźnie i nie musiałam się spieszyć. Zagadywali mnie też sąsiedzi, turyści, mieszkańcy okolicznych hytte. Jajecznica okazała się znacznie większa niż na zdjęciu w menu, dostałam chyba całą paczkę boczku, podając talerz kelnerka zrobiła do mnie oko. Byłam im wdzięczna za ten spokojny czas, papier do rąk i ciepłą wodę w toalecie i to dyskretne uprzejme zainteresowanie. Taką prostą ludzką życzliwość. I za krzesło. Od dawna siedziałam głównie na glebie.

Wyszłam mocno objuczona. Nie musiałam pędzić, kilka kilometrów dalej wypatrzyłam na mapie schron. Był oznaczony w nieco dziwny sposób, ale jakoś bardzo się tym nie martwiłam. Szlam ścieżką, narciarskim szlakiem, polną drogą i końskim traktem do dużej letniskowej wsi. Przy domach zaczęły się szlakowe znaki, które szybko zdyskwalifikowałam, były zimowe i uparcie wprowadzały mnie w bagna. Za granią odbiłam przy kopczyku i już zupełnie na oko zeszłam nad jezioro Vinstre na wprost wspaniałego widoku na Jotunhemen. Do chatki nie prowadził żaden ślad, utknęłam w skałach i bagnach, i potem było mi nawet żal, że tam polazłam. Skirvebue (cokolwiek to znaczy) było zamknięte. Wykorzystałam tylko stolik piknikowy. Wygodnie było jeść kolację siedząc na wprost cudownego widoku. Dobrze było rozwiesić rano śpiwór na linie łączącej główny budynek i toaletę, i czekać aż słońce spłynie z przeciwległych szczytów, na wyspę pośrodku zatoki, i już wolniutko, jakby jego poranny entuzjazm ostygł przesunie się po tafli wody i jagodziskach aż do mnie.

Wracając na szlak porzucony na grani kompletnie przemoczyłam nogi. Tyle tam było chaszczy, bagienek. Być może dało się też iść nad brzegiem, ścieżka i tak nie była wydeptana. Prawie nie widziałam znaków. Z góry pokazał się za to piękny widok na jezioro i piętrzące się za nim łagodne szczyty. Sięgały 1700 m i w przeciwieństwie do Jotunheimen były zupełnie wolne od śniegu. Za przełączką musiałam znów zejść prawie do wody, ale nie było mi tego podejścia żal.

Przeszłam gruntówkę i spróbowałam iść dalej szlakiem z mapy, choć wcale go nie było widać w terenie. Dopiero na skraju bagna zorientowałam się, że musi być zimowy. Wróciłam i wspięłam się na kolejną grań. Prowadziła w stronę szczytów Langsua. Ścieżka biegła pięknie, ponad urwiskiem. Pogoda nadal była wspaniała. Aż do wieczora cieszyłam się pustką, przestrzenią. Zmierzch zastał mnie 2 km od schroniska. Zdążyłabym tam na pewno zejść, ale zupełnie nie miałam ochoty. W jagodach wyszukałam płaską polankę. Leżałam patrząc na zachodzące słońce i chylące się nad nim Hurrungane. Kolejny wspaniały dzień.

Share
Translate »