Fondsbu-Gjendebu, Jotunheimen lipiec 2014

To klasyk Jotunheimen. Ścieżka jest dobrze oznakowana i popularna. Miałam zamiar odbić na nieznakowany szlak (pozwalający przejść kawałek tej trasy bokiem), ale zagapiłam się i nie znalazłam go. Co chwila mijałam ludzi, padało, widoczność była słaba, a na wydeptanej ścieżce widziałam więcej śmieci niż przez cały poprzedni miesiąc w Norwegii. To płaska szeroka dolina, dość monotonna. Natomiast pojawiający się znienacka widok na jezioro Gjende był zachwycający i pomimo tak słabej widoczności zrobił na mnie wielkie wrażenie. Długa niebieska wstęga wyłaniająca się z gęstej mgły. Naprawdę piękna. Widok tego podobnego do fiordu jeziora towarzyszył mi już do końca wędrówki. Przez rzadki lasek i podmokle łąki doszłam do schroniska Gjendebu- niezbyt niestety przyjaznego. Najpierw naczekałam się długo w zaparowanej jadalni, żeby dowiedzieć się, że nie ma nic bezglutenowego. Potem jakiś nieuprzejmy facet z obsługi wygonił mnie zza kamiennego murku przybudówki na końcu zabudowań schroniska gdzie próbowałam ugotować zupę twierdząc, że to grozi pożarem. Dokończyłam gotowanie za jakimś przewróconym stołem na łące skąd z kolei wyprosiła mnie (ale dopiero jak dokończyłam zupę) grupka Francuzów, którzy wykupili to namiotowe miejsce za jakieś astronomiczne pieniądze. Teren wokół Gjendebu to prywatne pole namiotowe. Nie miałam zamiaru tam nocować, jak dla mnie było jeszcze za wcześnie (piąta czy szósta), musiałam tylko coś zjeść. Spakowawszy się pogadałam z Francuzami i poszłam dalej w kierunku Memurubu. Początkowo ścieżka biegnie wzdłuż jeziora. Zaraz za polem namiotowym jest miejsce gdzie można by zabiwakować, ale nadal było wcześnie więc poszłam. Zaletą tego pomysłu była kompletna samotność, wadą- stromizna i długość szlaku. Wyjście z doliny zajęło mi czas aż do zmroku. Przez chwilkę nawet się bałam, że utknę na tym eksponowanym zboczu na noc, a pogoda nie była łaskawa. Na górze jeszcze okrutniej wiało i było nieprzyjemnie zimno. Bez problemu znalazłam za to miejsce na namiot (to nie sztuka postawić malutką jedynkę) i źródełko z prawie czystą wodą. Udało mi się nawet schować zanim na dobre lunęło. Widoki miałam tam bardzo piękne i na jezioro, i na drugą stronę. O wiele fajniejsze miejsce niż pełen ludzi, choć pozbawiony wygód drogi schroniskowy kemping.

Share

Fondsbu, Jotunheimen lipiec 2014

<— To bardzo popularne miejsce nic więc dziwnego, że pomimo paskudnej pogody przez cały dzień towarzyszył mi tłok. Do Fondsbu jeździ autobus z Oslo i kiedy jadłam śniadanie (już drugie, pierwsze ugotowałam pod moją wiatą) wysypał się z niego kolorowy i pachnący proszkiem do prania tłum. Schronisko też było pełne. Obsługa młoda i miła. Jedna z dziewczyn zaangażowała się nawet w poszukiwanie gwoździa do moich butów (znów mi odpadła podeszwa), ale bezskutecznie. W wielkim drewnianym budynku ponoć nie było żadnego gwoździa . Nie uwierzyłam w to i jeden udało mi się znaleźć pod progiem, a drugi cichaczem wyciągnęłam ze ściany. Musiało na nim kiedyś wisieć jakiś ogłoszenie. Gruby i tępy wkręt, który dostałam od dziewczyny obejrzałam z należnym szacunkiem i podumałam nad optymizmem blondynek…

Ten temat zaabsorbował mnie jeszcze na jakiś czas. Kiedy siedziałam pod okapem nadbrzeżnej stodółki nadleciały deszczowe chmury i solidnie dmuchnął wiatr. Na przeciwko na cyplu jeziora trzy śliczne blondynki zwijały namiot. Dwie malutkie latały wokół, a duża powyciągała wszystkie szpilki. Na efekt wcale nie trzeba było czekać. Namiot zgrabnie odleciał i jeszcze piękniej wodował kilkanaście metrów od brzegu. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, ale z braku teleobiektywu nie robią takiego wrażenia jak to co obejrzałam.

Blondynki osłupiały i zaczęły krzyczeć. Namiot nie odpowiedział, ale z godnością utrzymywał się na wodzie niczym spory jacht. Wiało od brzegu więc dysponując dużą powierzchnią żagla przemieszczał się majestatycznie na środek jeziora. Nawet nie sądziłam że połączone sypialnia i tropik mają taką pływalność. Już myślałam, że ten uwolniony przedwcześnie sprzęt ucieknie, ale duża blondynka pobiegła po pomoc i ściągnęła pana reperującego pobliski dach. Pan wskoczył do łódki, ale chyba nie była jego, więc silnik mu nie odpalił. W związku z tym zabrał się ochoczo za wiosła i dogoniwszy pogrążający się już powoli obiekt przypiął go sobie jakąś linkę do burty. Namiot tylko na to czekał. Wyprostował się z godnością, wynurzył do połowy i nabrawszy powietrza niczym balon (lub niezły spinaker) poholował uczynnego pana na środek. Rozgorzała prawdziwa walka. Dzielny człowiek porzuciwszy wiosła (były przymocowane!) tłamsił walczącą dziko płachtę, wiatr szalał, blondynki płakały… w końcu namiot wylądował w łodzi, mama po pas w wodzie, a a pan z dachu na holu… Nie opisywałabym tego gdyby nie było tak pouczające. Przy okazji bardzo mnie rozbawiła reakcja dwóch dziewczynek. Jedna z miną triumfatorki powlokła ujarzmiony i ociekający namiot do samochodu, a druga darła się na cały głos. Przekonanie, że szklanka jest do polowy pełna czy też, że od połowy pusta musi być chyba wrodzone :)

PS: Blond, o którym wspomniałam  jest raczej stanem ducha (nieobcym też mi, kto mi zabronił zabrać gwoździe, przecież but rozpada się regularnie). Niezłomny optymizm blondynek wydaje mi się wynikać z faktu, że nawet na końcu świata jakiś pan zawsze zeskoczy z dachu, porwie łódkę i wyruszy walczyć ze smokiem. Tak jest od pokoleń więc czemu się dziwić? :)

 

Share
Translate »