balsam na uspokojenie

muszę pisać… wiem, że to nie przygody Bonda, lub nawet baśń w odcinkach. Piszę z dwóch ważnych powodów-jeden to przyszła (ewentualna) użyteczność. Jeśli nawet nikt z Was nie skorzysta, ja sama wracam czasem do przebytych już kiedyś  tras. Dzisiaj z przyjemnością przeczytałam mój  stary pirenejski grudzień sprzed zaledwie dwóch lat- a wydaje mi się, że minęła już cała epoka!

Drugi- dla mnie jeszcze ważniejszy powód to przyjemność pisania o górach. Samo porządkowanie zdjęć działa jak balsam, lekarstwo na nawał codziennych spraw. Ostatnie tygodnie były dla mnie bardzo ciężkie. Byłam sama w biurze i wyrabiałam się z odpisywaniem na maile i telefony z wielkim trudem. Nie udało mi się dopilnować wszystkiego, a kilka przedziwnych spraw całkiem przerosło moją wyobraźnię. Spedycja zapomniała dostarczyć komuś paczkę tłumacząc się brakiem adresu! (paczka była w odpowiedniej sortowni w Warszawie, a wszystkie jej dane łącznie z adresem na stronie przewoźnika w sieci, co nie zmienia faktu, że odbiorca ma żal nie do spedycji tylko do nas), inna spedycja, czy może nawet ta sama, ale w innym miejscu nie odebrała potwierdzonej pisemnie paczki i komplet testowych rzeczy nie dotarł na jakieś  spotkanie na czas. Z innego kompletu podstępnie zniknęły nam dwa ocieplacze w dziwnie tym samym rozmiarze -XL (wraz ze skarpetkami). Jeden z nich jest unikalny i do rozpoznania, więc lepiej gdyby do nas wrócił, bo wstyd będzie się w nim publicznie pokazać.

Takich rzeczy jest całe mnóstwo, nie chcę Was nimi zanudzać. Wobec tego wszystkiego mój listopadowy wyjazd w Pireneje wisi na włosku, chociaż kupiłam sobie nawet bilet z Barcelony do Leridy na piątek (w internecie o wiele taniej- za jedyne 13 Euro). Bardzo bym chciała wyjechać i to nie tylko dlatego, że jestem już bardzo zmęczona. Przez ostatnie kilka lat spędziłam w górach sporo ponad rok fotografując starym analogiem (wcześniej prawie nie robiłam zdjęć). Niektóre miesiące mi się powtarzały, w tym górskim roku było kilka czerwców i kilka marców. Sporo wrześni i październików. Nie było za to końca listopada. Tylko pierwsza połowa na Korsyce w zeszłym sezonie. Brakuje mi na zdjęciach tej wczesnej zimy. Cienkiego, czyściutkiego śniegu, który jeszcze nie grozi wielką lawiną. Niskiego światła i nieziemsko długich smolistych cieni. Miło wspominam magiczny wczesnogrudniowy lód i jeszcze nieprzysypaną niczym szadź. Może teraz uda mi się uchwycić jakieś resztki żywych jesiennych kolorów? Już nawet samo myślenie o tym jest jak lekarstwo, więc sobie myślę, i myślę…bez opamiętania:)

 

 

Share

Fondsbu-Gjendebu, Jotunheimen lipiec 2014

To klasyk Jotunheimen. Ścieżka jest dobrze oznakowana i popularna. Miałam zamiar odbić na nieznakowany szlak (pozwalający przejść kawałek tej trasy bokiem), ale zagapiłam się i nie znalazłam go. Co chwila mijałam ludzi, padało, widoczność była słaba, a na wydeptanej ścieżce widziałam więcej śmieci niż przez cały poprzedni miesiąc w Norwegii. To płaska szeroka dolina, dość monotonna. Natomiast pojawiający się znienacka widok na jezioro Gjende był zachwycający i pomimo tak słabej widoczności zrobił na mnie wielkie wrażenie. Długa niebieska wstęga wyłaniająca się z gęstej mgły. Naprawdę piękna. Widok tego podobnego do fiordu jeziora towarzyszył mi już do końca wędrówki. Przez rzadki lasek i podmokle łąki doszłam do schroniska Gjendebu- niezbyt niestety przyjaznego. Najpierw naczekałam się długo w zaparowanej jadalni, żeby dowiedzieć się, że nie ma nic bezglutenowego. Potem jakiś nieuprzejmy facet z obsługi wygonił mnie zza kamiennego murku przybudówki na końcu zabudowań schroniska gdzie próbowałam ugotować zupę twierdząc, że to grozi pożarem. Dokończyłam gotowanie za jakimś przewróconym stołem na łące skąd z kolei wyprosiła mnie (ale dopiero jak dokończyłam zupę) grupka Francuzów, którzy wykupili to namiotowe miejsce za jakieś astronomiczne pieniądze. Teren wokół Gjendebu to prywatne pole namiotowe. Nie miałam zamiaru tam nocować, jak dla mnie było jeszcze za wcześnie (piąta czy szósta), musiałam tylko coś zjeść. Spakowawszy się pogadałam z Francuzami i poszłam dalej w kierunku Memurubu. Początkowo ścieżka biegnie wzdłuż jeziora. Zaraz za polem namiotowym jest miejsce gdzie można by zabiwakować, ale nadal było wcześnie więc poszłam. Zaletą tego pomysłu była kompletna samotność, wadą- stromizna i długość szlaku. Wyjście z doliny zajęło mi czas aż do zmroku. Przez chwilkę nawet się bałam, że utknę na tym eksponowanym zboczu na noc, a pogoda nie była łaskawa. Na górze jeszcze okrutniej wiało i było nieprzyjemnie zimno. Bez problemu znalazłam za to miejsce na namiot (to nie sztuka postawić malutką jedynkę) i źródełko z prawie czystą wodą. Udało mi się nawet schować zanim na dobre lunęło. Widoki miałam tam bardzo piękne i na jezioro, i na drugą stronę. O wiele fajniejsze miejsce niż pełen ludzi, choć pozbawiony wygód drogi schroniskowy kemping.

Share
Translate »