Alpy czerwiec/lipiec13 Cabana Viraysse- Bicacco Barenghi

Żeby przejść całą kupioną w Torre de Pelice mapę powinnismy iść konsekwentnie na północ. Najbardziej logiczną  drogą było przejście do Włoch przez Col de la Portiola. Moglibyśmy w ten sposób znów spać wygodnie w biwaku, a na dodatek doszlibyśmy w miejsce, w które nie udało się nam przejść z Col de Mary.

Poszliśmy prosto w górę, początkowo przez trawki, wyżej przez dobrze oznakowany szlak. Jedna odnoga wspinała się na Col de Sautron, a druga niemal niewidoczna, ale oznakowana na Col Portiolette.  Troszkę powyżej cabany spotkaliśmy dwójkę ludzi idących na Col Sautron.

My odbiliśmy w lewo na niemal niewidoczną dróżkę zmierzającą wprost do góry. W jakimś śniegowym płacie zgubiliśmy ścieżkę i wyszliśmy troszkę powyżej stawu Viraysse. Za nami słońce pięknie oświetlało Alpy Nadmorskie po drugiej stronie doliny Stura.

Poszliśmy prosto do góry i znów wyszliśmy na ledwo widoczną ścieżkę. Kilkanaście metrów poniżej przełęczy porzuciliśmy znakowany szlak i kierując się skąpo postawionymi kopczykami zaczęliśmy podchodzić na Col della Portiola.

Początkowo było łatwo, wyżej śnieg robił się coraz bardziej stromy. Na przełęczy wisiał pionowy nawis, który trzeba było obejść bokiem po kruchych skałkach zakrytych co i rusz  poodklejanymi płatami firnu. Też bardzo stromych.

Niezbyt wygodnie, bo wcześniej włożyliśmy raki, a pod samą granią nie było ich już jak zdjąć.

Z przełęczy był piękny, chociaż wąski widok, niestety szybko znikł. Nadleciały chmury i dolina przed nami z minuty na minutę coraz bardziej pogrążała się we mgle.

Zdążyliśmy tylko z grubsza wypatrzeć zejście, a potem zakopaliśmy się na wiele godzin w miękkim śniegu i gęstym mleku

Z przełęczy można zejść po prawej i po lewej stronie garbu. Wybraliśmy prawą. W efekcie długo błądziliśmy, zeszliśmy za nisko i w końcu całkiem straciliśmy nadzieję na odnalezienie drogi.

Sprawę jeszcze pogorszyło niezaznaczone na mapie jeziorko. Jakiś staw był wprawdzie na jednej z naszych map, ale chyba nie ten i nie tu… bo gdyby to ten, to gdzie my właściwie wyszliśmy?

Ostatecznie nie udało nam się rozwiązać tego problemu. Zrobiło się jeszcze ciemniej i jeszcze bardziej ponuro. Walcząc z deszczem i nasiąkłym, paskudnie się zarywającym śniegiem, prawie nie widząc się  nawzajem zeszliśmy za nisko, a potem niespodziewanie, kiedy już straciliśmy wszelką nadzieję wyszliśmy wprost na drogowskaz i wspinający się do biwaku  dobrze oznakowany szlak (biegnący z Chiappera).

Trzymaliśmy się go potem kurczowo, na szczęście w weekend ktoś tamtędy szedł. Niemal cała droga była jeszcze pod śniegiem i we mgle nie wypatrzylibyśmy znaków pojawiających się tylko na odkrytych kawałkach czyli co długi czas. O wiele lepiej było widać lekko kluczące dziurska po naszym poprzedniku.

W tych niezbyt ciekawych warunkach niespodziewanie szybko wyszliśmy wprost na niebieską kapsułę Bivacco Barenghi. Wewnątrz, co się nam prawie nie zdarza zastaliśmy dwójkę Włochów. Chyba im zakłóciliśmy popołudniowy spokój, jakoś tak natarczywie napomykali, że dalej jest schronisko, że kanapki, i że obsługa, ale byliśmy nieugięci. Po to obchodziłam w kółko Aquilles de Chambeyron, żeby je sobie pięknie sfotografować. W tej mgle nie było na to żadnych szans.

Wieczorem Włosi  już pogodzeni z sytuacją okazali się nadzwyczaj mili. Zjedli trochę naszych pokrzyw (też nie mieli jedzenia), opowiedzieli nam o mnóstwie swoich podróży i planów, i jeszcze trochę o swoim kajaku- dokładnie takim jak, ten którym przepłynął Atlantyk Polak Aleksander Doba (okazuje się, że niemal identyczne łódki są produkowane masowo- chyba w Szkocji i bardzo popularne. Na Morzu Śródziemnym nasi przygodni znajomi zrobili sobie z tejże łódki katamaran i włóczyli się nią tygodniami). Tak czy siak miło było po ich opowieściach o ich znajomych włoskich alpinistach przyznać się do znajomości z Olkiem. Taki drobny polski akcent :)

Rozwiało się na chwilkę dopiero wieczorem. Zrobiłam jedno zdjęcie, a potem znów wróciła mgła… —>

Share

Alpy czerwiec/ lipiec 13 Dolina Stura

Patrząc przed nocą na czekającą nas rano przełęcz stwierdziliśmy, że jest nie do ruszenia. Z daleka straszył zawieszony nad urwiskiem lód. Poczucie grozy potęgował wiatr i mrok.

Rano postanowiliśmy spróbować. Lód wprawdzie nie znikł, ale udało nam się wdrapać na Paso Peroni po skałach omijając cały niebezpieczny płat. Nie jest trudno, chociaż bywa nieprzyjemnie. Wszędzie jest pełno drutów kolczastych pochodzących jeszcze z wojny. Stok za przełęczą był zaśnieżony i stromy, ale dało się bez problemów zejść.

Dalsza droga była już prosta.

Szliśmy ciągiem wysokich dolinek pełnych bardzo pięknych stawów (lacs de Ruburent, lacs de Oronaye, Lac de Montagnette). Szlak łatwy i z biegiem dnia coraz bardziej zatłoczony.

Nic dziwnego. To popularne, łatwo dostępne (z Argentera i z Col de Larcha) miejsce do tego piękna pogoda i weekend. Przechodząc do Francji pożegnaliśmy włoskie zimno. W Dolinie Stura oddzielającej Alpy Kotyjskie od Alp Nadmorskich było o wiele cieplej i o wiele mniej śniegu.

Zaplanowana na cały dzień trasa zajęła nam tylko pół dnia. Podejść niewiele, przez długi czas wygodna ścieżka. Popołudnie spędziliśmy więc włócząc się po francusko-włoskiej grani. Zdobyliśmy nawet jakiś niezbyt wybitny szczyt (M. Soubeyran) ozdobiony piękną puszką i oznaczony jako trudny (chociaż bardzo łatwy).

Był stamtąd piękny widok na całą pokonaną w ciągu ostatnich dni trasę, złapaliśmy też telefoniczny zasięg. Ludzi za to nie było wcale, trzymali się chyba okrężnej jednodniowej trasy z Argentiera na Col de Larcha.

Pod wieczór zeszliśmy do oznakowanej jako schron cabany Viraysse (nie zaznaczonej na naszej mapie, wypatrzyliśmy to w schronisku Campo Base). Niedaleko, troszkę wyżej i bliżej skał, jest jeszcze jedna chałupka, na bocznych drzwiach był nawet napis Abri Randonees.  Ucieszyliśmy się widząc go, ale niestety wnętrze nie nadawało się do spania. Szopa wysokości budy dla psa cała zawalona gratami i drewnem, z mokrą, błotnistą podłogą. Trochę to rozczarowujące, bo ten domek miał mnóstwo dobudówek i skoro już napisano, że abri, można było zostawić choćby tyle miejsca żeby wejść. Byłam już zmęczona i głodna, i z  żalu czy zniesmaczenia nie sfotografowałam całkiem ładnego stawku rozlanego szeroko przed niegościnną cabaną. Teraz oczywiście żałuję, stawek był chyba całkiem niewinny :).

Po tym doświadczeniu nasza cabana wyglądała prawie jak pensjonat. Dwa łóżka stylowa szafeczka i czysty dywanik. Jak zwykle raj :) Byliśmy bardzo wdzięczni właścicielowi za gościnnie otwarte drzwi i kontynuowanie odwiecznej górskiej tradycji. To podnosi na duchu. Na pewno pasterz mieszka tam latem, dom był wyremontowany i zadbany. Piękne, spokojne miejsce. Źródło jest w dole prawie nad rzeką.

 

Share
Translate »