Pireneje wrzesień 2012, Cirque Gavarnie

W schronisku Sarradets panuje dość szczególna atmosfera. Byłam w nim wielokrotnie i nigdy nie było inaczej. Trudno je uznać za miłe, albo choćby za przyjazne.  Jest klubowe, ale to zwykły biznes. Obsługa jawnie preferuje tych, co robią rezerwacje i zamawiają kotlety. Takich jak ja, którzy mogą przyjść znienacka (w śnieżycę), bez zapowiedzi, i ośmielić się chcieć przenocować, raczej nie lubi. Suszyć ubrania pozwalają tam tylko nocą, a rozwieszać tylko na hurra o 21… tak jakby ludzie musieli za sobą o wszystko walczyć, o miejsce przy stole, o miejsce na ciuchy… Niestety (pewnie ku ubolewaniu obsługi) było nas mało i nie pobiliśmy się. Udało się zgodnie rozwiesić wszystkie kurtki i wszystkie skarpety, ja swoje powiesiłam nawet dość daleko od pieca bo wiedziałam, że i tak wyschną do rana ( były z Kwarka :)). Co gorsza ci lepsi pobratali się z tymi gorszymi i całkiem się dobrze bawiliśmy, bez obsługi. Byłam jedyną osobą, która przyszła tego dnia przez góry. Reszta przyjechała na weekend. O świcie niebo było zasłonięte, a w samym cyrku siedział korek z chmur. Kiedy wyszło słońce okazało się, że u nas (w niebie?) panuje piękna słoneczna pogoda, ale w dolinach nadal pada deszcz.

Góry, schronisko, a nawet wyrzucane przez nie śmieci (wprost do cyrku) porosły pięknym, gęstym szronem. Taras (a pewnie i okoliczne skały) pokrył lity lód.

Nie chciało mi się schodzić w chmury do ciemnego (i najprawdopodobniej oblodzonego) cyrku, więc poszłam tak jak na Col de Tentes, w kierunku doliny Pouey Aspe.

Ponad chmurami było przepięknie i bardzo żałowałam, że muszę zejść. Następnego dnia umówiłam się na ważne spotkanie w Paryżu. Było mi tego ostatniego dnia bardzo żal. Wiem, że nie powinno, że byłam w górach aż 18 dni… a jednak ciężko wyjść z nieba i zanurzyć się w mokre i ciemne chmurska…

Mgła zaczęła się na rozwidleniu dróg do Gavarnie i w kierunku Puerto Bujaruelo. Wchodziłam w nią coraz głębiej, krok po kroku, ale jeszcze długo przez półprzezroczyste opary przeświecał jaskrawo oświetlony grzbiet. Potem przez kilkaset metrów ciągnęła się bura wata zasłaniająca cały świat, a jeszcze niżej już prawie na dnie doliny, dość niespodziewanie pojawiła się widoczność, a wraz z nią drobny deszcz. Weszłam pod chmury. Nie mam niestety zdjęć, chociaż kilka jeszcze zrobiłam. W aparacie został niedokończony film. W chwili kiedy fotografowałam przeświecający nad chudnącą w oczach mgłę Tailon rozładowały mi się baterie. Tak bywa jeśli mój aparat jest długo wystawiony na deszcz.

Kiedy dochodziłam do Gavarnie rozpogodziło się i z biegnącej trawersem ścieżki mogłam sobie jeszcze popatrzeć na przykryty białym skłębionym wieczkiem, czarny i okrągły jak aksamitne pudełeczko cyrk. Śliczny.

Zeszłam do Gavarnie koło jedenastej. Poszłam na przystanek, ale nie nadjeżdżał żaden autobus. Stanęłam na drodze, żeby złapać stopa, a za mną powoli ustawiała się długa kolejka. Dwóch chłopaków obwieszonych zwojami lin, potem kilka innych osób. Niedziela w przeddzień rozpoczęcia roku akademickiego. Nie wiem czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy.

Chłopaków za mną zabrał jakiś pan który miał dwa miejsca. Zgodziłam się. Do mnie podszedł inny pan i powiedział, że jest z wycieczką, przyjechali turystycznym autobusem z Bordeaux i mają kilka wolnych miejsc. Kiedy to omawialiśmy zatrzymała się starsza pani z młodym chłopakiem i zaproponowali, że mnie podwiozą. Chciałam się dostać na stację kolejową do Lourdes. Okazało się jednak, że z Lourdes nie było już ani jednego miejsca do Paryża. Przez cały dzień. To samo powtórzyło się w Bordeaux. Próbowaliśmy jeszcze zdążyć na jakieś lokalne połączenie, ale nie udało się i to. Na autostradach też był tłok i pociąg uciekł. Ostatecznie dojechałam aż do Angers z nadzieją na dostanie się do Paryża od zachodu. Starsza Pani zatrzymała się przy stacji, a ja pobiegłam kupić bilet. Miałam tylko 10 minut. To był już ostatni pociąg. W informacji okazało się, że jest w nim już tylko jedno wolne miejsce. Kosztowało 100 Euro!- pierwsza klasa w TGV. Zanim się zdecydowałam, dobiegł do mnie Francuz, który mnie podwiózł, pogadał po francusku i okazało się że jednak… jest jeszcze i miejsce w drugiej klasie. Za 50 :)

…ale cyrk pomyślałam sobie siedząc w mknącym z prędkością 200 km na godzinę, wypełnionym po brzegi TGV. Po 10 dniach oglądania  cyrków… czy to nie piękne zakończenie ? :)

PS: W Paryżu udało mi się jeszcze załapać ostatni podmiejski pociąg do La Garenne Colombes gdzie mieszkają moi przyjaciele…  stanął potem w jakimś nieoświetlonym miejscu i stał. Kiedy w końcu wysiadłam na mojej stacji minęła pierwsza w nocy i automat zatrzasnął za mną drzwi. Zdążyłam! 12 godzin z Pirenejów to chyba całkiem niezły czas :). Swoją drogą nie sądziłam, że Francuzi są tak uczynni. Jestem przekonana, że chociaż autobus zapomniał tego dnia odjechać z Gavarnie, całej długiej kolejce też się udało wydostać. To miłe prawda? Pocieszające, że w górach było aż tylu uprzejmych ludzi na raz :).

Share

Pireneje wrzesień 2012, Circo Goritz, Cirque Gavarnie

Rano lało, a momentami padał mokry śnieg. Większość ludzi zdecydowała się zejść. Wyszłam dość wcześnie i już na początku napotkałam problem. Malutka rzeczka tuż za schroniskiem wezbrała tak, że nie wiedziałam jak przejść. Mniej więcej metr skłębionej piany. Bez plecaka chyba dałabym radę skoczyć, z ciężkim plecakiem bez szans. Zwłaszcza, że trzeba by skoczyć z mistrzowską precyzją na stromą, a oślizłą skałę. Szumień pędził wąskim korytem… wokoło nie było nikogo, ale ktoś przede mną musiał to przejść. Widziałam znikające we mgle trzy osoby. Bez plecaków. Nie widziałam niestety jak przeszli. Z braku lepszego pomysłu zeszłam kawałek do szerszego i płytszego miejsca, ozdobionego kopczykiem, zdjęłam buty, założyłam sandały i przeszłam szeroką w tamtym miejscu na ponad dwa metry rzeczkę w bród.

Obejrzałam się za siebie, ale jakoś nikt za mną nie szedł. Grupki okrytych pelerynami ludzi schodziły kolejno do kanionu. Nic dziwnego. Prognoza pogody zapowiadała deszcz i śnieg, obsługa schroniska powątpiewała nawet czy uda mi się dostać do Sarradets. Ja sama myślałam, że to żaden problem, przeszłam ta trasę już kilka razy, ostatnio w czerwcu, kiedy leżał śnieg.

Za brodem wdrapałam się z powrotem na ścieżkę i poszłam przez Circo de Goritz na zachód przez ciąg skalistych hal. Droga jest zaskakująco mało widoczna i nieoznakowana.

Z gór lały się tony wody, łąki była pozalewane, wodospady wezbrane. Niesamowicie wyglądały duże rzeki, których wcale nie pamiętałam z lata, wpływające w niewielkie szczeliny i znikające z hukiem w gardłach krasowych dziur.

Przed przełęczą Milliares spotkałam trójkę zdenerwowanych i przemoczonych ludzi. Opowiedzieli mi, że idą z Sarradets, ale się pogubili i musieli przenocować w górach. Ucieszyli się, że do Goritz została im już tylko godzina. Nic im nie mówiłam o rzece, byli tak mokrzy, że pewnie przeszli bród tak jak stali- w butach.

Kiedy wyszłam wyżej zerwał się wiatr.

Zastanawiałam się czy lepiej iść przez Colado Descargador, a potem zejść do rozlewisk El Sumidero i podejść na Breche de Roland od dołu, czy pójść górą przez Punta des Crabineros. Jednak kiedy doszłam bliżej przełęczy górne chmury zaczęły się jakby rozwiewać. Przez chwilę prawie świeciło słońce. Pełna optymizmu, poszłam górą, chociaż dolna warstwa chmur zaczęła się niebezpiecznie podnosić. Dotąd niewinna mgiełka zgęstniała. Nie udało mi się sfotografować malowniczo zalanych okresowych jeziorek, a potem wokół mnie zrobiło się (dość jasne) mleko. Byłam już na tyle wysoko, że zamiast deszczu padał śnieg. W tym, którego napadało wczoraj odbił się pojedynczy ludzki ślad. Chociaż nie szedł bardzo sensownie poszłam za nim, tak to już  jest… ślady są sugestywne. Wspięłam się po jakiś skałach, a potem zeszłam ze stromego zbocza. Coś mi się wydawało, że to wcale nie ścieżka, ale we mgle usłyszałam męski głos, a potem zobaczyłam dwóch Hiszpanów. Spotkaliśmy się przy wielkiej jaskini- prawdopodobnie grocie Casterets. Hiszpanie bardzo się ucieszyli, że idę z Goritz i jeszcze bardziej, że to już niedaleko.

Nie rozumiałam z czego się cieszą, przecież do Sarradets też jest już  blisko. Nawet się trochę zdziwiłam , że są dopiero tu… ale może szli z samego dołu? Nie zapytałam. Nie spytałam też o dalszą drogę. Pamiętałam tą grotę, Przeszliśmy kiedyś obok niej z Jose idąc z Breche de Roland na Cuelo de los Sarios. Szliśmy wtedy po śniegu i droga wzdłuż skał wydawała mi się bardzo prosta. Teraz też nie zastanawiając się nawet poszłam śladem Hiszpanów, a potem zaczęłam chodzić w kółko.

Spróbowałam kilku różnych dróg. Była cała masa kopczyków, kilka ścieżek i coraz bardziej gęsta mgła. Padał deszcz ze śniegiem, a na kamieniach narastał lód. Ślad moich poprzedników zamiast podchodzić schodził. Mgłą nie pozwalała się domyślić dokąd. Zresztą szybko zinął w plątaninie skalnych bloków i dziur. Chodziłam po tym zboczu godzinami. Sama nawet nie wiem jak długo. Było dużo kopczyków i mimo mgły niemal zawsze jakiś przed sobą widziałam. Widoczność nie poprawiała się. Zeszłam daleko szukając jakiegoś odbicia, wielokrotnie wracałam, sprawdzałam inne warianty, kilkukrotnie znajdywałam swój ślad. Raz nawet się ucieszyłam… ślad to ślad, myślałam że to ktoś, kto wie dokąd iść. Trudno mi było uwierzyć, że ślad jest mój, ale but pasował jak ulał…Nie mogę powiedzieć, że się zgubiłam, przez cały czas wiedziałam gdzie jestem i pamiętałam gdzie jest grota. W końcu zrozumiałam skąd tyle kopczyków. To oznakowanie speleologów prowadzące do ogromnej ilości korytarzy. Ta góra jest niemal cała dziurawa. Skalne leje pojawiają się co metr, dwa. Niektóre są ogromne, inne to tylko okienka. Jest sporo szczelin. Wszystkich na pewno nie widziałam. Zdecydowałam się kolejny raz wrócić do groty. Nerwowo przyspieszyłam klucząc między oślizłymi otworami i w końcu wywróciłam się na skraju jakiejś jaskini. Nie wpadłam, chociaż byłoby gdzie, ale upadając uderzyłam skronią o ostrą krawędź jakichś skał. Zwykle upadam jak kot, teraz starałam się nie wylądować w dziurze, a kantu nie zauważyłam.

Zdenerwowałam się. Stwierdziłam, że dość tych bzdur. Wróciłam do groty, a potem poszłam wzdłuż skał nie oddalając się od nich na więcej niż metr. Cyrk Gavarnie oddziela od płaskowyżu Ordesy mur. Miałam go po prawej. Trzymałam się go. Tylko raz musiałam się troszkę odsunąć bo zbocze zrobiło się  strome i nie umiałam się na nie wspiąć.  Na stoku leżał gruby śnieg. Nie wiem w jaki sposób ominęłam jeden ciąg łańcuchów. W każdym razie nie pamiętałam go. Szłam wzdłuż pionowych skał po bardzo stromym zaśnieżonym zboczu wiedząc, że za jakiś czas w ścianie pojawi się wyrwa- Breche de Rolland. Szłam niemal po omacku. Po prawej widziałam ciemność- skałę. Po lewej mleko czyli nic. Bardzo się ucieszyłam kiedy po prawej pojaśniało.

Nie przewidziałam jednak, że we Francji jest taki wiatr. Za skałami wcale się tego nie czuło. Co jakiś czas spadał gdzieś koło mnie kamień, poza tym panowała cisza. Kiedy tylko wdrapałam się na Breche przeciąg wywrócił mnie na skały. Wyło i zacinało lodem. Wtłoczony w wyrwę strumień powietrza dusił, nie pozwalał oddychać. Udało mi się jakoś przewlec na drugą stronę, a potem zejść kilkanaście metrów w kopnym śniegu. Od przełęczy pojawił się ślad kilku stóp. Był weekend i trochę ludzi w górach. Widoczność spadła poniżej metra. Był duży mróz. Peleryna w której mokłam od rana zamarzła i zrobiła się sztywna jak tektura. Byłam zadowolona, że miejscami widzę niezawiany ślad. Wiedziałam gdzie jest schronisko, ale zobaczyłam je dopiero stojąc u drzwi. Było otwarte. Wewnątrz trochę ludzi. Postanowiłam zostać na noc  chociaż była dopiero piąta.

Cyrk Gavarnie pokazał się dopiero rano…

Share
Translate »