Pireneje marzec 2012, Val Gaube, Val Jeret, Val Lutour

Cały wschodni stok poniżej Cabane Pinet pokrywały małe, świeże lawiniska. Lawinki spadały aż na brzeg jeziora i przecinały szlak prowadzący do górnej stacji kolejki. Na szczęście były małe. Idąc tam zimą rozsądniej jest przejść na drugą stronę jeziora. Teraz to nie miało znaczenia. Ogromna większość śniegu już spadła, a obdarte aż do gruntu  zbocza wyglądały  ponuro i groźnie.

Poniżej Lac de Gaube szlak zaczął szybko schodzić  i piękny widok na północną ścianę Vignemale ostatecznie znikł.

Ścieżka wiła się przez gęsty ośnieżony las, bardzo różny od  hiszpańskiej strony. Dopiero przed  Pont Espagne wyszliśmy z cienia.

Sam Pont Espagne, wysoko zawieszony, łukowaty kamienny most, zdecydowanie ginie w porównaniu z sąsiadującym z nim parkingiem, kolejką linową i restauracją o łudzącej nazwie schronisko, gdzie nikt nawet nie wiedział jak wejść na GR10. Ścieżka wciąż była pod śniegiem, w tym miejscu przybrudzonym i  zdeptanym rakietami. Na parking  podjeżdżały pierwsze samochody. Zaczął działać wyciąg …. i uciekliśmy stamtąd jak najszybciej. W Chalet du Cloth nie było nic do jedzenia. Ciekawi byliśmy jak będzie na drugim końcu Val Jeret.

Szlak, pomimo tego że oznakowany (doliną Jeret biegnie odcinek GR10) był zamknięty. Wejście zagrodzono, a wskazujący Cauterets drogowskaz był odwrócony. Przeleźliśmy przez płot i zaskoczeni przeczytaliśmy wszystko wyjaśniającą  informację: „Ścieżka niebezpieczna dozwolona tylko dla doświadczonych górołazów” (tu nasze polskie, niezgrabne słowo turysta zupełnie nie pasuje:)) .

Co niebezpiecznego było w tym miejscu nadal nie wiemy. Dolina Jeret to wąwóz pełen wodospadów, ale ścieżka jest dość szeroka i wygodnie poprowadzona. Na drugim końcu powieszono informację: „Uwaga lawiny”. To zabrzmiało bardziej logiczne, ale co właściwie mieliby z lawinami zrobić doświadczeni górołazi nadal pozostaje zagadką.  Lawiniska rzeczywiście przecinały ścieżkę w kilku miejscach. Idąc przez las, do tego bardzo nisko położony można było zapomnieć o niebezpieczeństwie. Jednak takie miejsca się  zdarzają. Stok przecinało mnóstwo stromych żlebów, a ponad lasem były przecież wysokie góry.

Śnieg skończył się dopiero na końcu doliny. Malownicza rzeka rozszerzyła się w paśmie pięknych wodospadów… które jednak niespodziewanie zaczęły intensywnie cuchnąć jajkami. Dopiero na dole przeczytaliśmy wyjaśnienie. Odór powodowały naturalne siarkowe źródła. Nad wodospadami stał budynek Centrum Reumatologii, a po drugiej stronie rzeki,  sklepy z pamiątkami i bar. Kupiliśmy wszystkie możliwe jadalne pamiątki (z wyjątkiem pasztetu z gęsich wątróbek, pomijając cenę, nie mieliśmy otwieracza do puszek), zjedliśmy coś w barze, ja nawet zdążyłam umyć włosy i obładowani zapasem sera i domowej roboty landrynek ruszyliśmy do góry Doliną Lutour.

Na dole panowała piękna wiosna. Kwitły leszczyny, w lasku pojawiały się już fiołki.

Droga prowadząca drugą stroną potoku była zasypana i widzieliśmy na niej grupki spacerowiczów w rakietach. Minęła nas też spora grupa Francuzów z plecakami.  Szli z góry i byłam bardzo ciekawa którędy przeszli. Dolinę zalewało słoneczne ciepło.  Ziemia rozmiękła, po stokach spływały setki strumyczków. Rozebrałam się aż do samej wełny :)

Ścieżka wznosiła się łagodnie. Koło czwartej założyliśmy rakiety zaraz potem dosięgnął nas cień.

Koło piątej doszliśmy do miejsca gdzie szlak się rozdzielał. Droga do Refuge Estom była wydeptana, ale na odchodzącej w bok ścieżce do Refuge Russel był tylko bardzo stary pojedynczy ślad. Zakopany niemal po same napisy drogowskaz pokazywał Refuge Russel 1,5 godziny.

Zimą trudno liczyć na wyrobienie się w letnim czasie. O siódmej robiło się już ciemno. Zostały niecałe dwie godziny. Zaczęliśmy się bardzo śpieszyć. Niewidoczna i mocno zasypana ścieżka wspinała się zygzakiem po bardzo stromym zboczu. Miękki śnieg na zawieszonych nad urwiskiem trawersach co chwilę łamał się i zapadał. Próbowaliśmy iść w rakach, rakietach i w butach… Kilkakrotnie gubiliśmy szlak.  Wyżej na otwartej polanie, zerwał się wiatr. Stary ślad, który dotąd ułatwiał nam znalezienie drogi zawiało i już w ostatniej chwili przed zmrokiem wypatrzyliśmy kopczyk na samym skraju lasu. Tam gdzie byśmy się najmniej spodziewali. Do schroniska było stamtąd z 10 minut. Tyle, żeby złapać ostatni słoneczny blask na szczytach gór.

Chwilę później zrobiło się ciemno. Nie znaleźliśmy wody. Być może strumień zasypało. Wrzuciliśmy do skrzynki po 3 Euro (tyle kosztuje nocleg) i rozpaliliśmy ogień. W wielkim garze bardzo szybko topił się śnieg, działały baterie słoneczne, mieliśmy światło.
Na stryszku, również zaopatrzonym w jarzeniówki, położono dwa rzędy dobrych materacy. To samoobsługowe klubowe schronisko oferowało prawdziwy luksus,

do tego z takim pięknym widokiem!

Żałowałam, że spiesząc się na podejściu nie sfotografowałam pogrążających się powoli w mroku gór. Bardzo długo, niemal aż do  końca ścieżki słońce pięknie oświetlało sam czubek grani, a urwiste ośnieżone doliny ginęły w mroku.

To Vignemale o świcie. Jej wierzchołek przewyższa okoliczne szczyty o kilkaset metrów i tam słońce pojawia się najwcześniej. Poniżej widać ocienioną  grań- najprawdopodobniej to odradzana nam Col d’ Arraile. Nie wygląda wcale najgorzej! …Może sprawdzimy następnym razem :)

Share

Pireneje marzec 2012- Col de Mulets

Wichura osłabła  na chwilę przed świtem.

Vall del Ara niemal natychmiast wypełniła się słońcem, ale nie było ciepło. Nocą musiał być spory mróz.

Dość szybko podeszliśmy do końca doliny i dopiero tam przypomnieliśmy sobie, że zapomnieliśmy nabrać wody. Jose wrócił kawałek do zakopanego  pod śniegiem strumienia. Wszystko wokół nas pozamarzało.

Col de Mulets wydawała się bardzo stroma, ale po  zasypanym głębokim śniegiem zboczu wspinał się zygzakiem ślad nart. Ktoś poszedł też na sąsiednią przełęcz. W weekend w górach musiało być sporo ludzi.

Podeszliśmy bez problemu, nie włożyliśmy ani raków ani rakiet. Dobry stabilny śnieg  solidnie trzymał. Troszkę gorszy był tylko sam wierzchołek, gdzie ślad naszych poprzedników zbliżył się do uskoku, a zrobiło się  stromo. Zejście też wydawało nam się strome i bojąc się lodu w zacienionym żlebie założyliśmy raki, po to, żeby w pierwszym dogodnym miejscu je zdjąć. Zbliżało się południe i mokry śnieg upiornie kleił  się do nóg, uniemożliwiając bezpieczne schodzenie. W rakietach szło się dużo lepiej.

W żlebie minęła nas grupka narciarzy. Byli znacznie szybsi od nas.

W schronisku było kilkanaście osób. Właśnie je otwierano. Nie działały toalety, nie było nic do jedzenia, a z dachu zsunął się cały zmrożony śnieg tworząc wzdłuż ściany zabawny tunel. Ociepliło się i z lodowych sopli mocno kapało. Narciarze zrobili nam miejsce przy zakopanym w zaspie  zewnętrznym stole. Ugotowaliśmy herbatę, bo wody, poza tą  z rzeki nigdzie nie było. Zanim skończyliśmy jeść prawie wszyscy zjechali na dół i w Oulettes de Gaube poza kilkoma osobami z obsługi, na noc została już tylko jedna osoba.

My zeszliśmy do cabany Pinet, jakieś półtorej godziny dalej. Baliśmy się, że następnego dnia zabraknie nam czasu. Chłopak ze schroniska stanowczo odradził nam przechodzenie w rakietach (ale powiedział, że na nartach być może by się dało) przez  Col d’Arraille. Po drugiej stronie grani na mapie był zaznaczony wysoki trawers, nie wiem czy to właśnie byłaby główna trudność, sprawdzę to kiedyś latem. Na trawersach narty są znacznie lepsze od rakiet. Krawędzie trzymają. Tak czy siak pomysł zejścia doliną Gaube nie był bez sensu. Z zabranych, jak nam się wydawało na 6 dni zapasów, niewiele zostało.  Zimą potrzeba bardzo dużo jedzenia.  Po drodze spotkaliśmy dwóch Hiszpanów podchodzących na nartach ze sprzętem do biwakowania w ścianie. Szli na Vignemale.

Cabane de Pinet była czysta, sucha i zaopatrzona w wielki zapas drewna. Od chłopaka ze schroniska wiedzieliśmy, że da się tam spać, ale i tak byliśmy przyjemnie zdziwieni.

I wieczorem i rano mieliśmy  piękny widok na oświetlony jaskrawo wierzchołek Vignemale. W lesie za domkiem był mały strumyk z mnóstwem czystej wody. Piękne i bardzo wygodne miejsce.

Tak na marginesie to ciekawe, że lokalna gmina i Park Narodowy Pirenejów nie tylko nie zabraniają sypiania w cabanach, ale jeszcze ponoszą wydatki na ich remonty i bieżącą konserwację.

Cabana, w której może spać z 6-7 osób, nie przeszkadza też położonej niecałą godzinę dalej Hotelerie nad Lac de Gaube, a zawieszona w niej tablica jednoznacznie wyjaśnia jak się zachować i czego nie wolno.

 To miłe, że Francuzi nie traktują ludzi jak bezmyślnych baranów i nie zabraniają na terenie Parku Narodowego każdego przejawu wolności. Ogromna różnica, jeśli porównać z Polską. Latem być może w cabanie mieszka pasterz, więc ewentualny problem dotyczy tylko zimy, tak czy siak miło nam było przeczytać tą przyjazną informację. Szkoda, że tylko po francusku… Ognia nie rozpaliliśmy bo nie do końca zrozumieliśmy o co chodziło z drewnem :)

Share
Translate »