Cały wschodni stok poniżej Cabane Pinet pokrywały małe, świeże lawiniska. Lawinki spadały aż na brzeg jeziora i przecinały szlak prowadzący do górnej stacji kolejki. Na szczęście były małe. Idąc tam zimą rozsądniej jest przejść na drugą stronę jeziora. Teraz to nie miało znaczenia. Ogromna większość śniegu już spadła, a obdarte aż do gruntu zbocza wyglądały ponuro i groźnie.
Poniżej Lac de Gaube szlak zaczął szybko schodzić i piękny widok na północną ścianę Vignemale ostatecznie znikł.
Ścieżka wiła się przez gęsty ośnieżony las, bardzo różny od hiszpańskiej strony. Dopiero przed Pont Espagne wyszliśmy z cienia.
Sam Pont Espagne, wysoko zawieszony, łukowaty kamienny most, zdecydowanie ginie w porównaniu z sąsiadującym z nim parkingiem, kolejką linową i restauracją o łudzącej nazwie schronisko, gdzie nikt nawet nie wiedział jak wejść na GR10. Ścieżka wciąż była pod śniegiem, w tym miejscu przybrudzonym i zdeptanym rakietami. Na parking podjeżdżały pierwsze samochody. Zaczął działać wyciąg …. i uciekliśmy stamtąd jak najszybciej. W Chalet du Cloth nie było nic do jedzenia. Ciekawi byliśmy jak będzie na drugim końcu Val Jeret.
Szlak, pomimo tego że oznakowany (doliną Jeret biegnie odcinek GR10) był zamknięty. Wejście zagrodzono, a wskazujący Cauterets drogowskaz był odwrócony. Przeleźliśmy przez płot i zaskoczeni przeczytaliśmy wszystko wyjaśniającą informację: „Ścieżka niebezpieczna dozwolona tylko dla doświadczonych górołazów” (tu nasze polskie, niezgrabne słowo turysta zupełnie nie pasuje:)) .
Co niebezpiecznego było w tym miejscu nadal nie wiemy. Dolina Jeret to wąwóz pełen wodospadów, ale ścieżka jest dość szeroka i wygodnie poprowadzona. Na drugim końcu powieszono informację: „Uwaga lawiny”. To zabrzmiało bardziej logiczne, ale co właściwie mieliby z lawinami zrobić doświadczeni górołazi nadal pozostaje zagadką. Lawiniska rzeczywiście przecinały ścieżkę w kilku miejscach. Idąc przez las, do tego bardzo nisko położony można było zapomnieć o niebezpieczeństwie. Jednak takie miejsca się zdarzają. Stok przecinało mnóstwo stromych żlebów, a ponad lasem były przecież wysokie góry.
Śnieg skończył się dopiero na końcu doliny. Malownicza rzeka rozszerzyła się w paśmie pięknych wodospadów… które jednak niespodziewanie zaczęły intensywnie cuchnąć jajkami. Dopiero na dole przeczytaliśmy wyjaśnienie. Odór powodowały naturalne siarkowe źródła. Nad wodospadami stał budynek Centrum Reumatologii, a po drugiej stronie rzeki, sklepy z pamiątkami i bar. Kupiliśmy wszystkie możliwe jadalne pamiątki (z wyjątkiem pasztetu z gęsich wątróbek, pomijając cenę, nie mieliśmy otwieracza do puszek), zjedliśmy coś w barze, ja nawet zdążyłam umyć włosy i obładowani zapasem sera i domowej roboty landrynek ruszyliśmy do góry Doliną Lutour.
Na dole panowała piękna wiosna. Kwitły leszczyny, w lasku pojawiały się już fiołki.
Droga prowadząca drugą stroną potoku była zasypana i widzieliśmy na niej grupki spacerowiczów w rakietach. Minęła nas też spora grupa Francuzów z plecakami. Szli z góry i byłam bardzo ciekawa którędy przeszli. Dolinę zalewało słoneczne ciepło. Ziemia rozmiękła, po stokach spływały setki strumyczków. Rozebrałam się aż do samej wełny :)
Ścieżka wznosiła się łagodnie. Koło czwartej założyliśmy rakiety zaraz potem dosięgnął nas cień.
Koło piątej doszliśmy do miejsca gdzie szlak się rozdzielał. Droga do Refuge Estom była wydeptana, ale na odchodzącej w bok ścieżce do Refuge Russel był tylko bardzo stary pojedynczy ślad. Zakopany niemal po same napisy drogowskaz pokazywał Refuge Russel 1,5 godziny.
Zimą trudno liczyć na wyrobienie się w letnim czasie. O siódmej robiło się już ciemno. Zostały niecałe dwie godziny. Zaczęliśmy się bardzo śpieszyć. Niewidoczna i mocno zasypana ścieżka wspinała się zygzakiem po bardzo stromym zboczu. Miękki śnieg na zawieszonych nad urwiskiem trawersach co chwilę łamał się i zapadał. Próbowaliśmy iść w rakach, rakietach i w butach… Kilkakrotnie gubiliśmy szlak. Wyżej na otwartej polanie, zerwał się wiatr. Stary ślad, który dotąd ułatwiał nam znalezienie drogi zawiało i już w ostatniej chwili przed zmrokiem wypatrzyliśmy kopczyk na samym skraju lasu. Tam gdzie byśmy się najmniej spodziewali. Do schroniska było stamtąd z 10 minut. Tyle, żeby złapać ostatni słoneczny blask na szczytach gór.
Chwilę później zrobiło się ciemno. Nie znaleźliśmy wody. Być może strumień zasypało. Wrzuciliśmy do skrzynki po 3 Euro (tyle kosztuje nocleg) i rozpaliliśmy ogień. W wielkim garze bardzo szybko topił się śnieg, działały baterie słoneczne, mieliśmy światło.
Na stryszku, również zaopatrzonym w jarzeniówki, położono dwa rzędy dobrych materacy. To samoobsługowe klubowe schronisko oferowało prawdziwy luksus,
do tego z takim pięknym widokiem!
Żałowałam, że spiesząc się na podejściu nie sfotografowałam pogrążających się powoli w mroku gór. Bardzo długo, niemal aż do końca ścieżki słońce pięknie oświetlało sam czubek grani, a urwiste ośnieżone doliny ginęły w mroku.
To Vignemale o świcie. Jej wierzchołek przewyższa okoliczne szczyty o kilkaset metrów i tam słońce pojawia się najwcześniej. Poniżej widać ocienioną grań- najprawdopodobniej to odradzana nam Col d’ Arraile. Nie wygląda wcale najgorzej! …Może sprawdzimy następnym razem :)