Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz3

W Portillon rozstaliśmy się na kilka dni. Moja grupa postanowiła odpocząć, ja miałam nieodparte wrażenie, że chodzenie ze mną bardzo im szkodzi. Przez lata przeszli sporo trudnych tras, jeśli decydowali sami, nie bali się, nie zastanawiali tylko szli- wierząc przewodnikowi czy mi. Byłam przekonana, że wśród miejsc, które już widzieli niejedno było nawet trudniejsze. Umówiliśmy się za 4 dni w Hospital de Benasque. Jest tam hotel- kiedyś niedrogi- kuszący cel dalszej wędrówki. Taką miałam w każdym razie nadzieję, bo pewności czy tam dotrą nie miałam. Na drodze pomiędzy Portillon, a Hiszpanią stoi istotna przeszkoda- Col de Literola- wspaniała, bardzo wysoka przełęcz o każdej porze roku pokryta śniegiem.

Wdrapałam się na nią wcześnie rano, sama szłam niespodziewanie szybko. Na dalekim już Gourg Blanc rwały się chmury. Śnieg, który nas wczoraj pokonał wyglądał stromo, Lac Portillon błyszczał jak oczko na dnie bardzo głębokiego lejka, a na stoku przede mną rysował się ślad Amerykanina. Z przyzwyczajenie poszłam na lewo tam, gdzie schodzi się z przełęczy kiedy leży wyższy śnieg. Jeszcze nigdy tu nie byłam latem. Teraz wyglądało to obrzydliwie, kilka metrów pionowej gliny. Zawróciłam po ostrej grani. Na jej drugi koniec wdrapywał się właśnie młody człowiek z kilkuletnim chłopcem. -Tu, tu jest zejście- zamachali. Wyjrzałam i aż mnie zamurowało. Z osławionej Literoli schodziła zwykła ścieżka! Nie było sieci, żeby przekazać tę dobrą wiadomość Jackowi, ale mężczyzna z chłopcem, który szedł na Perdiguero obiecał oddać mu w schronisku kartkę. Miałam długopis, w moich śmieciach było opakowanie po serze. „Jacku, bardzo mało śniegu, bardzo łatwe zejście”- napisałam trochę na wyrost, bo poniżej ścieżki był jednak jakiś śnieg. Mniej stromy niż wczorajszy, ale podobnie jak on obramowany skałami. „Bogna, przepnij karimatę na drugą stronę”-miałam jeszcze ochotę dopisać oceniając szybko rozkład skał, ale bałam się, że nikt tego nie uzna za śmieszne. Oddałam list (moi towarzysze się bardzo śpieszyli) i zeszłam. Śnieg nie wydawał mi się najgorszy. Ktoś już po nim zjechał na butach, całkiem dobrze się tam trzymałam, gdyby przyszło mi jechać też bym się chyba nie bała- chociaż kto wie czy nie przeniosłoby mnie przez próg i nie wysłało aż do zamarzniętego stawu… wtedy chyba żegnaj kapeluszu…

Po południu złapałam sieć i napisałam dłuższą wiadomość. Zapomniałam dodać, że na początku cyrku jest miejsce gdzie trzeba się przytrzymać rękami. Dorota, która ma lęk wysokości nawet go nie zauważyła, ale Jacek mi to później wypomniał.

Przez 4 dni nie miałam od nich żadnych wiadomości i zastanawiałam się czy to dobrze czy źle. Tymczasem zeszłam nad Ibon Literola, pogadałam z dwoma idącymi z dołu panami, którzy obeszli jezioro w kółko w rakach (podobno miało tam być bardzo stromo), przetrawersowałam po ich śladach (nic trudnego, więcej uwagi wymagał niestabilny piarg) i długo kluczyłam starając się znaleźć kopczyki wiodące na Collado Ubaga. Udało mi się po 3 podejściach (i 3 zejściach, bo tam gdzie się wdrapałam nie dało się już dalej iść). Znaki odbijają do dna doliny Literola ok 200-tu metrów poniżej skraju jeziora.

Trawers na Collado Ubaga jest prosty i śliczny (chociaż nieobecny na moich mapach). Z przełęczy jest piękny widok, zeszłam nawet kawałek żeby popatrzyć lepiej. Dolina Literola była awaryjnym wariantem dla Jacka, gdyby nie spodobało im się nieznane mi zejście do Remune. „Nie ma śniegu, czyli ok”- dopisałam w moim sms-ie, wróciłam na grań i zeszłam na drugą stronę. To znaczy schodziłam aż do wieczora po upiornych, luźnych kamieniach i skałach, bez wody. Męcząca trasa.

Rozbiłam namiot na hali – ładnej trawce, pełnej zwierząt, a akurat wolnej od kup. Rano zeszłam do ścieżki na dnie doliny Estos, zawróciłam po przejściu mostu i wdrapałam się przez las (da się, wzdłuż rzeki na zakolu drogi) do wariantu GR11,2 biegnącego trawersem po zboczu. Ten główny -na dnie doliny wyglądał jak Krupówki czy Marszałkowska. Tłumy, wycieczki szkolne, nawet samochody. Górny był zupełnie pusty. Widoczne z daleka schronisko Estos aż pulsowało od tłoku. Nie zeszłam prowadzącą tam ścieżką tylko spróbowałam kontynuować po zboczu. To piękne, dzikie miejsca gęsto porośnięte pokrzywami. Ponieważ miałam krótkie spodnie i pierwsze kilkaset metrów nieco mnie zniechęciło, starałam dostać się niżej, gdzie krowy wyjadły część chaszczy. Ostatecznie zeszłam na dno doliny strumykiem i dalej już bez przygód podeszłam na Col de Gistain. Byłam tu już, ale przy śniegu, we mgle, teraz było tu zdecydowanie piękniej. Nie znałam za to zupełnie wyższych partii doliny Anes Cruces- ślicznych. Przenocowałam w cabanie – niewidocznej ze szlaku, a znalezionej przypadkiem (szukałam bardziej płaskiej trawki). Budynek był stary, prycza tylko na 2 osoby, ale nocą przeleciała burza więc cieszyłam się, że nie tarmosi mnie wiatr. W dolinie Anes Cruces są dwie cabany, pokazane na mapach, niewidoczne ze szlaku, w dobrym stanie.

Rano kontynuowałam wędrówkę GR11,2 znanym mi, ale nie widzianym od lat. Ze zdziwieniem spotkałam tam tylko 3 osoby i jeszcze dwie już za przełęczą Eriste, która kiedyś wydawała mi się trudna (była jak równia bardzo pochyła, pokryta kruszoną gliną i piargiem). Teraz sprowadza nią dobrze wydeptana ścieżka. Skrót omijający schronisko Angel Orus, też jest teraz ścieżką, nawet oznakowaną. Natomiast cabana, gdzie jak mi opowiadał Jose ukrywał się kiedyś facet, który upozorował własną śmierć jest już w ruinie- brakuje połowy dachu. Jest tylko koliba trochę powyżej domku. Byłam tym lekko rozczarowana, od kilku godzin goniła mnie burza, a wokół ani odrobiny miejsca pod namiot. Rozbiłam go dopiero w Val de Ibones, chwilę przed potworną ulewą.

Śpiąc tuż przy lustrze wody liczyłam czasy od grzmotu do błysku bojąc się żeby nie walnęło gdzieś blisko. W końcu przestałam, huczało tak często, że nie wiedziałam, który błysk jest który. Po namiocie spływała gruba warstwa wody, ściany zaparowały, a poranek był śliczny. Po prostu cudny.

GR11,2 wdrapuje się dalej na przełęcz z fantastycznym widokiem- Collada della Plana. Niżej z wysokiego balkonu opadają dwie ścieżki. GR w lewo po głazach, a w prawo niewidoczna, dopiero dalej okopczykowana trasa prowadząca do pełnej stawków doliny – ślicznej, nietrudnej i dzikiej. Poszłam tam, bo 11-tkę już znałam. Od Ibon de Perramo opada strome zejście z pięknym widokiem na Ibon Escarpiosa. Nad stawem już tłok, kupa kąpiących się w szmaragdowej wodzie dzieci, wyraźna ścieżka. Od Cabana Anna- wręcz droga prowadząca dnem doliny Estos (w Cabana Anna nadal można biesiadować i spać- jest otwarta i bardzo ładna-zajrzałam). Cały Masyw Posets porasta w lipcu bujna roślinność, a góry aż kipią od kwiatów. Naparstnice, lilie, mikołajki, irysy- pokażę to w innym wpisie.

„Gdzie jesteście? ” napisałam jednocześnie do Doroty i Jacka, kiedy tylko pojawiła się sieć. „Przyjeżdżaj, szykujemy pyszną kolację”- odpisała Dorota, „w hotelu”- odburknął Jacek. -Jedź jak najszybciej- odwoniła Bogna- Mamy prysznic! Pomyślałam, że zachowują się zupełnie jak zwykle (czyli chyba nic im się nie stało), więc chociaż umówiliśmy się dopiero rano złapałam stopa do Hospital de Benasque, zjadłam kolekcję i już po ciemku rozbiłam namiot obok hotelu- sam był sobie winien zamiast 30-tu Euro jak ostatnio, kosztował aż 50. Haniebnie drogo!

 

 

 

Share

Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz2

Wraz z pojawieniem się Ali nasza średnia wieku bardzo opadła więc ruszyliśmy z entuzjazmem pokonując ogromny dystans. W schronisku La Soula zjedliśmy przyzwoity lunch -danie dnia za 8,50, dalej (nadal szybko) wdrapaliśmy się nad lac Caillaouas. To znakowana kopczykami trasa HRP- jeden z najciekawszych fragmentów tego szlaku (opisałam go już kiedyś razem z możliwymi wariantami– odejściami). Myślałam żeby tam już zostać, ale moja grupa okazała się niezmordowana. Dzięki temu biwakowaliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na HRP nad Lac Iscolts. Nie sami, obudowany kamiennym wiatrochronem placyk zajął już samotny Francuz, rozbiliśmy się wyżej na wzgórku.

Rano towarzystwo popuchło, a wczorajszy entuzjazm co nieco siadł. Najbardziej, kiedy łatwa ścieżka wyszła w końcu w trudniejszy teren, a podejście zrobiło się bardzo strome. Na balkonie gdzie leży Lac Millieu jest słabo widoczne źródełko (pamiętałam je). Napełniliśmy tam wszystkie butelki, bojąc się, że dalej nie będzie co pić, ale jeszcze kilka razy spod śniegu wyzierał strumień. Do trudów podejścia po kamiennym rumoszu dołączyły trudności techniczne (wielkie głazy pod śniegiem- trzeba trzymać się daleko od kamieni inaczej to się zarywa). Dalej szlak wychodzi na lodowiec- płaskie pole miękkiej bieli, osłonięte od wiatru i w upale rozżarzone jak piekarnik z opcją przypiekania z góry i z dołu. Część mojej grupy była zachwycona, część rozczarowana (wysokogórski krajobraz jest bardzo surowy), wszyscy coraz bardziej zmęczeni. Bałam się ostatniego trudnego odcinka przed Portillon, więc coraz częściej zastanawiałam się nad biwakiem… tylko gdzie? Na tym odcinku w zasadzie nie ma miejsca pod namiot, pomyślałam, że coś wymyślę na przełęczy Gourg Blanc. Siedliśmy tam na chwilkę (to piękne miejsce), kombinowałam jak tę chwilkę przedłużyć- do Portillon nie było daleko, a nie chciałam żebyśmy tam szli zmęczeni, ale moi towarzysze robili się coraz bardziej nerwowi. Nie poleżeliśmy długo. Zejście okazało się nieprzyjemne i strome. Nie pamiętałam tego, albo to nie było trudne dla mnie. To około 40-tu metrów zawalonej ruchomymi skałami stromizny, którą trzeba pokonać ostrożnie, krok po kroku. Szłam pierwsza bombardowana z tyłu sprzecznymi rozkazami. A to zaczekać i pokazać jak, a to iść z przodu i się nie wtrącać. Szukając kompromisu wyszłam na łatwiejszy (jak mi się wydawało) śnieg i zanim zdążyłam pokazać co robić podążająca tuż za mną Bogna pośliznęła się i ruszyła w dół. – Co teraz Kasia?- usłyszałam osłupiała kiedy mnie mijała. -Na tyłek i ręce do góry!- krzyknęłam automatycznie, a Bogna grzecznie to wykonała ocierając się o skałę zamocowaną na boku plecaka karimatą. Uff… odetchnęłam słysząc z dołu radosne WOW! i natychmiast znów zamarłam, bo dotarły do mnie komentarze z góry. Uznałam, że najlepiej też zjechać. Precyzyjnie wyszłam o metr w bok i niemal natychmiast znalazłam się przy Bognie, tak jak ona tracąc po drodze kapelusz (pęd powietrza go porwał, jedzie się tam naprawdę szybko). Dorota zjechała idealnie, tak jak ja, Ala poleciała zbyt blisko skał, ale genialnie się uratowała sterując jak na sankach nogami (to trzeba zrobić na początku, zanim się człowiek rozpędzi). Panowie zeszli, po kapelusze wróciłam, ale atmosfera nam się nieco zepsuła.

Zjechanie na tyłku bywa najlepszym sposobem pokonania śniegu, tylko nie każdy to chyba polubi. Najwolniej jedzie się na zdjętym plecaku (dosiadanym jak sanki) najszybciej na karimacie czy na worku foliowym. Jadąc w rakach trzeba bezwzględnie trzymać nogi w górze, próba hamowania rakami może skończyć się bardzo źle, jadąc w butach można hamować nogami (delikatnie żeby nie przekoziołkować), można by też rękami, gdyby wcześniej pozbyć się kijków- w sytuacji awaryjnej najlepiej sprawdza się hamowanie wszystkimi kończynami jednocześnie. Do zjazdu nadaje się każdy pozbawiony skał stok, który na dole łagodnie się kończy. Zwykle do wyhamowania wystarcza kilka metrów (2-3), ale jeśli jedzie się po lodzie można się zdziwić, jak kiedyś zdziwiłyśmy się z Lidką w Norwegii kiedy przeniosło nas przez małą górkę. Lód bywa naprawdę szybki. Wszystkie te rzeczy najlepiej wcześniej przećwiczyć. W Tatrach zjeżdżało się tak kiedyś np ze Szpiglasowej (co jakiś czas ktoś zaliczał mandat- jak wiadomo można w ten sposób zniszczyć chroniony śnieg).

Zejście po śniegowym płacie nie byłoby trudne w sztywnych butach, hamowanie najłatwiej wykonać czekanem (lub dwoma), a upadku można uniknąć mając raki- tylko noszenie tego wszystkiego latem nie zawsze ma sens.

Na dole wrócił pomysł biwakowania. Gdybym nie była zdenerwowana przypomniałabym sobie jak zejść stamtąd nad Lac Glace, ale ponieważ nie umiałam tego natychmiast pokazać, pomysł padł jako podejrzany. Podejrzane były też dwa znalezione przeze mnie namiotowe miejsca (sypiałam na gorszych). Jacek niemal rozbił namiot na śniegu (chociaż jeszcze nawet nie było czwartej), kiedy z tyłu nadszedł starszy pan. Siwy, brodaty, lekko zgarbiony. Usiadł koło mnie żeby chwilkę odsapnąć, był Amerykaninem, więc mogliśmy pogadać. Pokazałam mu jak dalej biegnie szlak, i że kolejny śnieg można obejść. Trochę się o niego nawet bałam. Szedł bardzo wolno, ale okazał się zaskakująco skuteczny.  Dogoniliśmy go na przełęczy z pluwiometrem. Nie potrzebował wsparcia, szukał skrótu (i znalazł coś co wyprowadziło go na manowce), widzieliśmy potem jak schodzi do naszej trasy. Byłam mu wdzięczna, gdyby nie żywy przykład, że się da, wsparty tekstem z jego przewodnika (do Portillon mniej niż 2 godziny), czekałby nas niewygodny biwak na dużej wysokości. Zamiast tego zjedliśmy pyszną kolację – mnóstwo jedzenia ugotowanego specjalnie dla nas, bo przyszliśmy po czasie. Pan prowadzący Portillon mnie poznał (tak, to ten sam z Wędrówek Pirenejskich). Kiedy się widzieliśmy ostatnio miałam ciemne włosy, on miał włosy… czas leci, a to schronisko utrzymuje swój przyjazny styl. Z przyjemnością zanocowałam na oddanym do naszej dyspozycji stryszku. Amerykanin też dotarł i rozbił sobie namiot gdzieś blisko.

PS: Trudność tego osławionego odcinka nie polega na ekspozycji (jak np na naszej Orlej Perci). To po prostu kontakt z wysokogórskim terenem. Dużo podejść na prawie 3000 m, wielkie i luźne skalne bloki, brak oznakowania i ścieżki, słońce, przed którym nie da się ukryć. Jesienią kiedy spada pierwszy śnieg trawers z przełęczy pod pluwiometrem do Portillon jest nieprzyjemny i wymaga pełnego skupienia- można nie tyle spaść gdzieś daleko co ześliznąć się w skalną dziurę czy zjechać z bloku lub płyty. Jeśli jest więcej śniegu trudności pojawią się już wcześniej- nie wiem czy chciałabym trawersować jezioro Caillaouas, kiedy śnieg całkiem wyrówna ścieżkę.

PS2: Z miejsca gdzie utknęliśmy można przejść do Hiszpanii przez Port Oo, ale to trudniejsze niż trasa do Portillon- jeszcze bardziej ruchliwie i stromo niż na kawałku zakończonym zjazdem, plus odrobina ręcznej roboty na zejściu- korzyść taka, że po drugiej stronie jest trawa, i większa szansa żeby rozbić namiot. No i widoki- fantastyczna, ostra grań- jak grzbiet smoka.

Share
Translate »