Wspomnienia z Hiszpanii cz8

Coll de Portalet- Izaba

Spod grani mam widok na północną stronę. Na Francję. Popołudnie jest spokojne, ciche. Spotykam tylko kilka schodzących grup i parę Hiszpanów z Andaluzji, zgubili się. Pod wieczór wynurza się Pic du Midi d’Ossau, wspaniały jak zwykle. Słońce głaszcze zbocza Anayet, które ominęłam, mgła zasłania podnóże masywu Aspe. Jest piękny jak Dolomity, żałuję że nie wiem jak tam wejść. Górne stacje wyciągów wyglądają dziwacznie w zieleni. Sklepy i restauracje zamknięte, ale w hotelach mieszkają ludzie, na parkingu sporo samochodów. Na szosie kilka kempingowców, pewnie można by rozbić namiot koło nich, ale mam ochotę się schować jak zwykle. Idę asfaltem patrzę na koryto potoku… 2 kilometry niżej schodzę nad rzekę, znajduję pitną wodę- czy raczej wyciek z bagienka. Aspe zaczerwienia się i blednie. Szosą co jakiś czas coś przejeżdża, ale kierowcy nie mogą mnie widzieć, zbocze jest tu tak urwiste, tak strome, że siedząc widzę tylko dachy samochodów. Bawi mnie to, tak mało trzeba żeby się ukryć.

W Candanchu cicho, pusto. Słonecznie. Sklep jeszcze nieczynny. Czekam. Wychodzę obładowana. Upał narasta. Wprost na Aspe prowadzi gruntowa droga, teren jest pocięty przez wyciągi, ponadgryzany przez nartostrady. Początkowo czuję się tym rozczarowana, ale irysy kwitną jak wszędzie wokół, szlak jest znakowany i pusty. Nie wiedziałam, że biegnie tędy GR11. Wariant prowadzący wprost nad Ibon Estanyes jest bardziej popularny i o wiele bardziej ekonomiczny, oszczędza mnóstwo przewyższeń. Upał narasta, do podejścia prawie tysiąc metrów, wlokę się. Zbocze jest rozgrzane i suche. Wypatruję wody, w końcu zaczynam się denerwować. W dolinie za granią jest potok, ale trzeba by do niego daleko zejść. Strumień pokazuje się niespodziewanie, koryto jest błotniste, przeryte buldożerami, woda płynie spod nartostrady, przez zasieki z plastikowej siatki, ale to nic wdrapuję się odrobinkę wyżej i piję ile się zmieści, przez filtr. Żar dusi. Grań odsłonięta, druga strona poszarpana, skalista. Koniec drogi, ścieżka niemal niewidoczna, znaki prowadzą do trawiastej dolinki i wychodzą z niej po półeczkach, pięknie. Podchodzę i schodzę, w każdym zagłębieniu jest woda. Nie widać śladów ludzi, żadnych dróg. To taka ogromna różnica, że trudno uwierzyć. Zniszczono tylko jedną stronę gór! Cieszę się, że znalazłam ten szlak.

Nie idę szybko. Światło blednie, doliny na południu pokrywa już wieczorna mgła. Ścieżka jest trudna, głazowiska, piargi, płaty pośniegowego błota. Kwiaty po pas. Trawers zbiega się z innym wariantem GR11, tym który biegnie z Canfranc. Miejsce gdzie kiedyś zimą złamałam nogę -jak na dłoni. Zbocze strome, schodziliśmy nim w rakach, ja po 6 tabletkach ibuprofenu, oparta o ramię Jose z nogą usztywnioną skarpetami. Cały dzień. Latem pewnie zajmuje to pół godziny. Ostatni rzut oka i kolejna dolina do przejścia. Zaglądam do schroniska Lizarra, goście siedzą już przy kolacji, więc tylko piwo, zawsze to kilkaset kalorii. Jestem zmęczona, ale spinam się i wdrapuję do schronu. Pod koniec zupełnie opadam z sił, siadam, myślę żeby już rozbić namiot, zrzucam plecak… a zostało tylko kilkaset metrów. Można było pójść krótszą drogą tylko musiałabym nieść wodę już od Lizara i chyba nie dałabym razy. Dowlekam się. Zapada zmrok. Schron wygada jak ziemna piwniczka. Pachnie pleśnią, więc śpię w przedsionku przy otwartych drzwiach. Niepotrzebnie się pchałam tak wysoko.

Dolina los Sarios jest skalista, dzika, nie żałuję że nadłożyłam drogi żeby tu wejść, dopiero pod koniec spotykam ludzi, jednodniowcy podchodzą od Ibon Estanes. Przy jeziorku więcej ludzi, i jeszcze więcej w dolinie Aquas Tuortas. Fotografują pasące się konie, piknikują. Tuż za przełączką stoją ich samochody, nie wiedziałam, że latem można tu wjechać. Schodzę nad rzekę, przechodzę bród, dobra okazja żeby się wykąpać. Druga strona jest spokojna i pusta. Po południu zrywa się wiatr, na drodze wznoszą się tumany kurzu. Samochody wolno toczą się w dół. Widzę to z daleka, z dystansu. Wchodzę w krzaki, trafiam na schronisko La Mina. Nieczynne odkąd pamiętam, z ciekawości podchodzę do drzwi. Są zamknięte tylko na kokardkę ze sznurka! Dopiero wieczór, mogłabym przejść jeszcze kilka kilometrów, ale od dawna już nie spałam w łóżku, a tu jest ich chyba ze 20. Większość pokryta nowymi materacami, jeszcze w foliowych opakowaniach, chciałabym powiedzieć, że są nietknięte, ale korzystają z nich myszy. Dwa wyglądają na używane przez ludzi, folia zdjęta, obok ustawione krzesełka. Zostaję, zamykam za sobą drzwi. Widać je z drogi, a nie chcę żeby ktoś mnie tu zastał. Okna są zasłonięte okiennicami, wewnątrz utrzymał się leki chłód. Przez szczelinę widzę jak do budynku przy drodze -Refugio Gurainza, gdzie nocowaliśmy kiedyś zimą z Jose podchodzi czwórka z plecakami. Nie wracają, więc widać i tam da się spać. Kiedyś wchodziło się przez dziurę w ścianie, kusi mnie żeby sprawdzić co się zmieniło, ale nie chcę się ujawniać. Przyniosłam wodę, więc gotuję herbatę, siadam wypijam pierwszy łyk, gorący, gorzki, tak dawno nie miałam na to czasu… Budynek jęczy, wiatr buja okiennicami, porusza skrzydłem drzwi, o ściany obija się rozłożysta róża i zwisłe gałęzie jesionu. I nagle łup! Kulę się wystraszona, Ktoś wali w drzwi, te na końcu budynku, potem w tylne, zamknięte na kłódkę, szarpie okiennicą, jest coraz bliżej.

-Dzień dobry- wychylam się za próg. Mężczyzna wysoki, nieprzyjemny z szeroko otwartymi oczami.  -Po angielsku- przerywam potok gniewnych hiszpańskich słow. – Co tu jest?- rozgląda się po budynku nerwowo- stare schronisko. Jest zamknięte- muszę zobaczyć! -pcha się na mnie więc robię mu miejsce w drzwiach. Wbiega, zagląda w każdy kąt. – Chce pan tu przenocować? – Może- ilu was jest? – dwoje- przesunę się w takim razie do dalszej części-proponuję, bo wiem, że dalej są drugie drzwi, można je otworzyć od środka, mogłabym uciec. -Muszę się zastanowić- omiata wzrokiem mysie kupy, stalowe stoły pod ścianą, spiętrzone jeden na drugim, stertę nowych metalowych krzeseł, wraca do łazienki skąd usunięto wszystkie sprzęty, maca kran, ale nie ma wody, wiem, już to sprawdziłam, maca lampę, ale prądu też nie ma. Znów szarpie okiennicą, teraz od środka. -A tam co jest?- wskazuje budynek Guarinza- to samo- mówię-i są tam już 4 osoby. Kiedy wybiegnie, bez pożegnania, nadal z tym rozbieganym wzrokiem, zabarykaduję się przy drugich drzwiach. Stoły, krzesła, da się je oczywiście odsunąć, ale narobiłyby hałasu, obudzę się. Nocą wiatr łomoce okiennicami, budynek jęczy i trzeszczy, na dachu tupoce coś… może duży ptak. Facet nie wraca, wychodzę przed świtem, już zjeżdżają się samochody. Skręcam w szlak, którego jeszcze nie widziałam, prowadzi do schroniska Linza. Pusty, nawet troszkę znakowany. Irysy jeszcze w pełni rozkwitu, w strumieniach woda. Atlantyckie Pireneje ostre jak Dolomity. Wiem, że to się zaraz skończy więc zwalniam, delektuję się tym widokiem, przedłużam. Za granią szybko pojawia się las, gubię się i ląduję na drodze. Do Linzy 3 km na północ, po szutrówce, więc mnie nie kusi, do Zuriza ścieżka wzdłuż rzeki… może być. Ładna, prawie nie chodzona, bo równolegle biegnie wygodna droga, a tu gąszcz, skały pozarastane różami, czasem bagienko. Rzeka wspaniale szmaragdowa, można się kąpać, nie wiem czemu jakoś tego nie robię, może dalej- myślę, ale dalej trafiam na tłok. Kemping w Zuriza jest pełen. Na kawę czekam chyba z pół godziny, stoliki zajęte, ustępuję miejsca dziewczynie w ciąży. Siadam na płocie, obok buja się ciemnowłosy chłopak, wygląda znajomo, ale nie jestem pewna… to Javier? Po piątej się trochę ochładza, więc ruszam. GR11 wznosi się na niewysoką przełęcz, biegnie wzdłuż drogi, skrajem lasu przy rzeczce. Znów mam ochotę się wykąpać, znów coś pcha mnie dalej, mijam kolejne wspaniałe biwakowe miejsca, mijam dwóch mężczyzn z plecakami rozpromienionych na widok równej trawki. Do wodospadu- myślę, nie wiem czemu. Szlak opada, wbija się w stromy gąszcz. Tu nie będzie już miejsca na biwak -uświadamiam sobie, szczyty zalewa ognisty róż, jest późno, ale i tak zbaczam nad wodospad. Wygląda jak z bajki, śliczny turkusowy, otoczony nowymi podestami. Może i można by tam było zostać, chociaż nie ma jak rozbić namiotu (przecież nie pada), ale nie jestem sama. Para tuli się do siebie w kącie, więc zbiegam. Mrok gęstnieje, przy kapliczce, na którą też liczyłam stoi ławka, próbuję, ale jest za wąska, za krótka dla mnie. Schodzę do Izaba, po drodze mijam pielgrzymkę młodzieży, dziewczyny chłopcy, każdy z tacką, owiniętą aluminiową folią z flaszkami piwa i wina. Możliwe, że gdzieś jest schronisko, czy kemping, przychodzi mi to do głowy za późno, nie wiem na co liczę wchodząc do miasteczka. Jest luźne, widne, nie przypomina tych, które mijałam przez cały miesiąc, stłoczonych, ściśniętych, ponarastanych same na sobie jak kolonie grzybów. -Wyszłam z wysokich gór- dociera do mnie. Czuję się zdezorientowana, rozglądam się bez nadziei. Tracę czas. Na placu bawi się kolorowy tłum, restauracje są pełne, w hotelu nie ma wolnych miejsc. Jest po 10-tej jeszcze widzę coś w gęstym mroku, na tyle żeby przejść przez rzekę, wejść w las. Tam też nie ma nic płaskiego. Szlak jest znakowany, szeroki więc idę, aż drogę przetnie mi stalowa bramka. Na niej karteczka „zabrania się biwakowania”. Dalej ogród i monastyr. Ciemne i puste, w źródle kapie odrobina wody. Drzewa szumią, czasem spada gdzieś suchy liść. Trawa jest rzadka, goła ziemia pachnie starym ogrodem.

-Nie wolno!– naburczy na mnie rano ogrodnik. Jest przed siódmą, namiot już oczywiście zwinięty, ale ja w czapce, z kubkiem herbaty.  Niedziela, może zaraz będzie tu msza. Chcę nabrać wody, ale już nic nie kapie, mężczyzna podlewa pelargonie. Uciekam, nawet mi trochę wstyd, ale co miałam zrobić? Co gdybym była prawdziwym pielgrzymem?… Czy też by mnie wyrzucono z kościoła?

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz5

Dolina Barrabes- Dolina Gistain

Z Coll biegnie nieznany mojej mapie szlak, na zachód więc przyjmuję go z wdzięcznością. Gruntowa droga w sosnowym lesie, monotonnym przemysłowym, zbocza strome, trudno o miejsce na biwak. Nie przychodzi mi do głowy, że trzeba było szukać we wsi. Wyglądam polany, kawałka trawki, w dół opada ścieżka, więc schodzę, w chaszczach jest jeszcze bardziej stromo i nagle mam. Śródleśna łąka, kwitnąca, wysoka po kolana.  Niezdeptana. Znad Aragonii nadchodzi burzowa chmura. Stawiam namiot na trochę niższej trawce pod sosną, rozłożystą i samotną. Mocuję szybko jak najszybciej się da, ale deszcz nie przychodzi od razu. Pierwszy powiew wyrywa mi 4 szpilki, 4 z 6. Łapię, wbijam, potem powtarzam to jeszcze raz. Burza kręci się nad graniczną doliną do północy. Odchodzi, wraca, ulewa, wiatr, grzmot za grzmotem, łopot namiotu. Leżę na ziemi (mój namiot nie ma podłogi) patrzę na strugi spływające z tropiku, wdycham zapach sosnowych igieł, mokrej ziemi, liczę czasy od błysku do huku, bezskutecznie, bo wszystko się zlewa.

Rano po deszczu zostaje perlista mgła, sklep jeszcze zamknięty kiedy schodzę. Siadam w barze, nad cafe con leche. Patrzę na okratowane drzwi. Sklepowa ma nadjechać na rowerze. Wokół ruch, barman z wąsami Salvadore Dali nalewa panom po kieliszku z baniaka. Płyn wygada jak domowe wino, z osadem, niezbyt przezroczyste.

Wychodzę dopiero po 10-tej. W upale, w słońcu. Szlak przecina Dolinę Castanesa. Wysokie Pireneje nakrywa deszczowa chmura, góry są zamglone, niebieskie. Parno. Wokół lasy i kamienne wsie. Sklejone w średniowieczu domki, otwarte wnętrza szop, z drewnianymi grabiami, narzędziami sprzed lat. Stuletni kurz. Na rynku boisko do koszykówki. Szczeka pies, drogą płynie strumień rudego błota. Kościół otwarty więc siadam i wchłaniam chłód. Potem jeszcze raz w Bonansa, przy basenie, gdzie uprzejma dziewczyna pozwala mi się spłukać prysznicem.

Góry na południu wyglądają jak Pieniny, urwiska zatopione w lesie. Jak Pieniny, w których nie ma ludzi. Jedyny znak, że jednak tu są to szosa, bezlitośnie tnąca stromy las. Pusta, asfaltowa, prosta jak nic co stworzyła natura, pod nią i nad nią zerodowane blizny na zboczach. Zwalone drzewa. Moja ścieżka jest w zasadzie niewidoczna. Świat nieprawdopodobnie sielski. Stawiam namiot w zaroślach białych kwiatów, z daleka przypominają wiązówki, z bliska nie są podobne do niczego co znam. Zbieram kleszcze, owijam się moskitierą. Trawa jest miękka, moje ciało już przyzwyczajone do twardego i nie przeszkadza mi, że sypiam na ziemi, na cienkiej macie.

Wschód słońca ozłoci rano stoki Turbon, kwiaty ugną się pod kropelkami rosy, pijąc wodę z rzeki, przez filtr pomyślę, że tu jeszcze zachowała się równowaga. Ludzie nie zadeptali całych gór. Pewnie dlatego, że są niskie, więc mniej ciekawe, przebiegnie mi po głowie myśl, nadzieja.

Do najbliższej wsi aż 2 godziny.  Ulice zasypane bobkami musiało przed chwilą przejść stado owiec. Każdy skrawek pomiędzy domami wykorzystany, cebule, sałaty, pomidory. Chcę nabrać wody, ale staruszek podłączył do źródła wąż, podlewa rozsadę kapusty. Nie widzi mnie, stoi tyłem, więc nie przeszkadzam. Tu sporo wsi, w każdej źródło. San Martin de Veri wygląda z daleka jak pocztówka, kamienne domy na tle skalnych urwisk, zagapiam się i mijam skręt, za Gabas gubię się w podmokłej dolince, smażę w żarze południa, moczę stopy w rudych bagienkach, wchodzę w las. Do Seira biegnie szutrowa droga, wywieszona nad skalistym kanionem. Pięknym. Na dnie szosa, jestem przekonana, że mało kto z setek przejeżdżających nią osób wie jaka to piękna dolina. Z asfaltu widać tylko wąskie ściany, widać cień, raczej nie wydaje się ważny, nie może konkurować z celem, sławnymi wysokimi Pirenejami. Początek wakacji, wyobrażam sobie plany na najbliższe dni, zarezerwowane pensjonaty czy hotele. Już blisko, pewnie są znudzeni drogą. Mijają mnie jeden za drugim, nie ma jak przejść, upał dusi, więc zawracam, chwilę wcześniej widziałam strzałkę na basen. Jest tam bar, jem na zapas, mam mało jedzenia. Wychodzę późno i muszę rozbić namiot na ścieżce, w dębowym lesie ma nic płaskiego. Wydaje mi się ciemny, złowrogi, ale rano szybko dotknie go upał. Podchodzę, wracam, bo zgubiłam kapelusz, na próżno, podchodzę znów, i muszę zejść. Jest zbyt gorąco, krem spłynął, spalona twarz piecze. Cotiellę obchodzi leśny szlak, dłuższy, pewnie mniej ciekawy, ale w cieniu. W południe odkrywam na nim dobre schronisko. Chłodny, kamienny budynek przy kościele. Jest źródło. Idealne miejsce na siestę. Schodzę długo zakosami leśnej drogi. Sklepik w Plan jest otwarty, ale nie ma tam wielkiego wyboru. Pamiętam, byłam już tu. Jedyne co okazało się nowe to wielki, świeżo ogrodzony plac nad rzeką, budowa? Szkoda.

Share
Translate »