Wspomnienia z Hiszpanii cz3

Verdinynas- Seu d’Urgel

Ranek był parny, niebo pochmurne, po wsiach snuł się zapach kopru. Biły kościelne dzwony, nie na raz tylko jedne po drugich. Dźwięk obijał się o skały, mnożył w lesie. Miejscowości wydawały mi się jednakowe, szare kamienne domy mogły stać tu już od średniowiecza, nic nie burzyło porządku, stylu. Może tylko mały żółty pociąg, kiedy przejeżdżając znienacka zatrąbił. Na otwartej platformie siedziało kilka osób. W barze gdzie przysiadłam na kawę, tylko jedna. Niedzielne przedpołudnie. Ładowałam baterię więc nie przeszkadzało mi, że barmanka owinięta fryzjerską pelerynką daje się strzyc eleganckiej starszej pani. Im też nie przeszkadzało, że siedzę.

Zanim dotarłam do Puigcerda był już upał. Granicę przeszłam polną drogą, była tabliczka, że przejście zamknięte, i barierki, ale nikt nie pilnował i w obie strony przechodzili pojedynczy  spacerowicze. Niepewni, tak jak i ja.  W mieście targ. Stragany obwieszone stanikami, skarpety, zabawki, garnki. Tłok. Posiedziałam, wysuszyłam namiot. Pomyślałam nad mapą. Doliną biegł pielgrzymkowy szlak, nie poszłabym nim gdybym nie znała tutejszych gór, nie był fascynujący. Zwłaszcza w porównaniu z tym co pamiętałam, pięknymi wysokimi halami pełnymi jeziorek i schronów. Tu tylko asfalt, gęsta chaotyczna zabudowa, domy wielkie, wystawne, krzyczące, jakby każdy chciał się wyróżnić, odwrotnie niż we francuskiej części, starej i skromnej. W ogrodach iglaki, już nie koper… Jedyne co łączyło obie strony to ulotka poprzyklejana do drzew. „Zginął pies”, zdjęcie już wypłowiało, czytelny był tylko numer telefonu.

Do popołudnia szłam dnem doliny z widokiem na Cadi, potem zboczem, po wyżej położonych wsiach, kamiennych jak tamte we Francji. To było ładne miejsce, pełne krótkich lokalnych szlaków nieznanych mapom. Spokojne, sielskie. Przenocowałam na górce, kawał nad wsią. Czułam się nieswojo rozbijając namiot. Wyżej w Pirenejach nikogo by to nie zdziwiło. Tu wydawało się niestosowne, zakłócało spokój. Góry i ich podnóża, niedaleko, a jednak te światy miały wyraźną granicę, dla turystów- tam gdzie nie uprawia się ziemi, gdzie nie mieszkają ludzie i ten, jeszcze nadal na wpół dziki, ale już prywatny, podzielony płotami, nie dla obcych.

Chmury ocierały się o grzbiet Cadi, daleko świeciły lampy Alp. Kolejnej nocy postawiłam namiot bardziej dyskretnie, w krzakach. Cadi znów zaczerwienił się i zbladł, świat zsiniał i ucichł. Rankiem zabłysł. Teraz szłam już bez szlaku labiryntem gruntowych dróg. Lasem, czasem urwistym i stromym, przez rzeki i zarośnięte polany. Na niektórych stały samotne farmy. Obchodziłam Andorę od południa, nigdy tu jeszcze nie byłam. Zdziwił mnie samochód. I to że jechał, i to że się przy mnie zatrzymał… Mężczyzna i kobieta, myślałam że może mają tu krowy. -Mamy letni domek -Wskakuj to już tu za zakrętem. Coś zjemy.

Obiad był pyszny, bezglutenowy, bo Lourdes miała ten sam problem co ja. Prysznic wspaniały, przeczekałam tam najgorszy skwar. Wymieniliśmy numery telefonu i potem aż do końca, co kilka dni informowałam ich co u mnie słychać. Tymczasem zwiedzałam miasteczka. Bescaran- opustoszałe od żaru wciśnięte w górę kanionu od średniowiecza. Nie rozlazło się, nie rozrosło. Domy kamienne,  jednakowo odrapane, ponarastane jeden na drugim, stodółki, komórki, obory, niektóre przykryte nowymi dachami z łupków wycinanych maszynowo, równych i gładkich. Niektóre w ruinie, inne nadal wypełnione sianem zwiezionym kilkadziesiąt lat temu. Przed kilkoma stały samochody. W starej pralni bulgotała zimna woda. Stok zarośnięty wysoką trawą, kiedyś to musiały być pola, zachowały się murki, tarasy. Ścieżka częściowo już oberwana. Coraz bardziej pozarastana drzewami. Do wieczora szłam dębowym lasem. Mijałam ruiny opuszczonych gospodarstw. Nie wiem jak stare, był potok, o dziwo pełen wody, ale płytki, z glonami, bałam się wypić i głupio nie nabrałam nic do butelki. Las gęsty, ciemny, huczały dalekie odgłosy strzałów. Rozbiłam namiot na skraju urwiska. Pospiesznie, w kolczastych chaszczach moment przed burzą. Firanki deszczu przesuwały się nad Seu d’Urgel. Ciekawił mnie pałac biskupów od 12 wieku dzielących władzę nad Andorą, kiedyś z księciem Langwedocji Roussillon, teraz z prezydentem Francji, zastanawiałam się czy można go zwiedzać. Burza mruczała. Deszcz stukał miarowo. Zasnęłam jeszcze zanim zapadł zmrok, bez kolacji, bo nie miałam co pić. Rano w fałdzie namiotu zbyt słabo naciągniętego wieczorem znalazłam kilka litrów czystej wody. Do picia, do mycia, na zapas.

 

Share

wspomnienia z Hiszpanii cz1

Cap de Creus- Perthus

Ponieważ pisałam relację na bieżąco, wiecie co się działo. Pomimo tego chciałabym wrócić do tamtych dni, choćby po to żeby pokazać Wam zdjęcia. To też sposób przypominania sobie, a chciałabym tę historię zapisać całą, nie wiem jeszcze co z nią potem zrobię.

Po powrocie zablokowała mi się karta pamięci, przepadło przy tym kilka pierwszych zdjęć. Wietrzny peron na stacji kolejowej w Gironie w lepkiej ciemności. Figueres lśniące świeżo spłukanym brukiem, natręctwo jaskrawych sodowych lamp, błąd w nawigacji. Hostel gdzie zarezerwowałam nocleg, zamknięty i sms, że klucz leży w skrytce w drzwiach i niby można ją otworzyć na hasło, ale ja, zmęczona, spocona, wystraszona nie dałam rady, pomógł mężczyzna z piwem w dłoni. Trzasnął i klapka opadła.

Niefortunna lampa na tarasie, która znienacka oświetliła parę i ich skręty, a chciałam tylko żeby zajaśniało w kuchni. Północ. Arbuz, lepkie dłonie, natrętny zapach z toalety, i potem kurzajka na stopie. Maski. Maski, maski, zwykle jak trzeba na twarzach czasem na przedramieniu, uparcie wymagane w autobusie, a zdejmowane beztrosko w każdej knajpie, w ścisku, hałasach i śmiechach. Maski na twarzach dziewczyn topless, maski policji z jaskrawą katalońską flagą, maski wdeptane w chodniki, porozrzucane wokół koszy na śmieci. Dusiły mnie.

Pierwsze co mi się zachowało na zdjęciach to dom Salvadore Dali. Dwie srebrne głowy na dachu, suche zbocza zarośnięte kolcami, zarys tarasowych pól, Morze Śródziemne granatowe, pełne żaglówek. Straciłam fotografie kamienistych plaż, ludzi pochowanych w cieniu skał, kafejki gdzie na chwilę przysiadłam nad sałatką z rybą, w ten upał niemożliwie tłustą. Pamiętam jak zazdrościłam tym, co się pluskali w wodzie i jak zastanawiałam się czy nie postawić gdzieś bezpiecznie plecaka i nie zmoczyć się chociaż na chwilę dla ochłody. Podejście, pot na policzkach, na brodzie, lepkie ubranie. Zbyt duże buty, w których dopiero uczyłam się chodzić, ulubione buty długodystansowców, dla mnie – górskiego łazika dziwne. I żar, rozgrzane brukowane ulice, rozgrzane mury, rośliny co zamarły byle wytrwać do nocy, pierwsze szlakowe znaki. Wiatr narastał i po południu kiedy stanęłam na końcu cypla było już przyjemnie i chłodno. „Cap de Creus” głosił napis na autobusie. Nie wiedziałam, że tu można podjechać!

Tłum z autobusu ruszył w stronę schroniska, ja przeszłam jeszcze kilka kilometrów i zanocowałam w bardzo starej cabanie. Był 26 czerwca, na szlaku GR11 cudownie pusto. Dziwiło mnie to.

Rano, kiedy znów schodziłam na wybrzeże znad chaszczy poprzerastanych opuncjami podniósł się rój małych jasnych much. Gęsty tuman, jak zimowa zawieja. Wirowały na granicy światła i cienia, może świętując uwolnienie się z więzów rosy.

Wykąpałam się dyskretnie w porcie. Nikt nie zainteresował się moim bagażem, woda była zaskakująco zimna, nie było fali.

Z Port de Selva wyszłam GR11. Podchodził stromo aż do monastyru. I tylko to pamiętam, podejście, ukrop, strumień potu spod okularów. Na mapie pod klasztorem jest źródło. Poszłam tam najpierw, oblałam się wypiłam chyba z litr przez filtr, bo tabliczka jednoznacznie ostrzegała „woda niebadana nie do picia”. Rozłożyłam matę w cieniu drzew. Szumiały, że niemal czułam chłód. Javier był pierwszym wędrowcem, którego spotkałam. Jedynym, który szedł całe Pireneje. Zbagatelizował ostrzeżenie o czystości wody. Chwilę siedzieliśmy razem w cieniu. Młody, sympatyczny. Planował cały GR11. „Do zobaczenia” żegnał się, chociaż szansa, że się ponownie spotkamy była nikła. Nie miałam zamiaru trzymać się szlaku. Chwilę za monasterem GR11 opadł ponownie na wybrzeże ja ruszyłam na wprost skrajem gór od jednego stanowiska archeologicznego do drugiego. Dolmeny, grobowce megalityczne zabytki sprzed 4,5 tysięcy lat ciągnęły się przez kilkanaście kilometrów, łączyły je zawiłe ścieżki, głaskał wiatr z rozpalonego południa i czasem chłodniejszy podmuch od wybrzeża. Z tej wysokości wszystko niżej wydawało się zupełnie płaskie. Plaże ciągnęły się po horyzont nad lądem unosiła się lekka mgła. Na zachodzie piętrzyła się Garotxa. Wsie nie przypominały jeszcze tych z gór, domy płaskie, postawione luźno, z ogrodami. Była woda, nawet umyłam się przy źródełku – dyskretnie, pod ubraniem jak żul, na ulicy. Na powrót znalazłam GR11, rozbiłam namiot przy zbiorniku z wodą, drugim z kolei już po ciemku. Cylindryczny wysoki, ledwo mi się udało sięgnąć i zaczerpnąć. Wokół kręciło się stado dzików, młode były bardzo ciekawskie, ale kiedy je postraszyłam odeszły.

Do Sant Quirze de Colera prowadził asfalt. Przecinały go niezliczone bariery dla krów, metalowe rury położone płasko nad wgłębieniem w szosie. Absurdalnie głębokim. Krowy się ich boją, bo rura się łatwo przekręca, nie wiem jak sobie z tym radzi rowerzysta, pobocze było pełne ostrzegających znaków. Monastyr pusty, drzwi zamknięte, na parkingu biwakował kempingowiec. Źródło suche, restauracja nieczynna, dobrze, że wypatrzyłam ogrodowy wąż.

Monastyr z 8 wieku. Wokół tylko wyschnięte góry. Odchodziłam już kiedy podjechał kolejny samochód. Szłam w górę na grań w rozedrgany upał. Polną drogą, chaszczami na szosę. Asfalt z Col de Banyouls. Wydawał mi się absurdalnie szeroki, czysty jakby nigdy nie używany. Potem widziałam na nim rowerzystów. Dla pieszego był jak wędrówka do piekła. Rozgrzany jak płyta piekarnika. Nieunikniony przez kilka kilometrów. Odetchnęłam z ulgą widząc wieś, tuż za nią powinna być rzeka, ale wyschła. Dno porastały nadwodne rośliny, w kałuży została zawiesina z glonów, jaskrawa zieleń w tym suchym krajobrazie drażniła oczy. I zaraz za mostem jakby dla równowagi przy płocie otaczającym oliwny sad -stolik. Na nim butelki wody i napis w 5 językach też angielskim- woda do picia, self service. Był tam cień i ślad przewiewu położyłam się na macie, na drodze, pod śliwką która już dojrzewała, polałam wodą. Chwila rozczarowania kiedy zobaczyłam suchą rzekę dobiła mnie. Leżałam, patrzyłam na drzewa. Doszłam do siebie.

Szlak biegł wzdłuż rzeki, lasem w lekkim cieniu, ale w duchocie niemal bez przewiewu. Woda w korycie nikła i się pojawiała. Źródło nie wyschło. Polałam się, zmoczyłam ubranie i włosy. Wypiłam z litr. I zapomniałam wszystko aż do wieczora. Las, gęsty dębowy bardzo ciemny. Schronisko z kartką, że zamknięte bo covid, ale drzwi otwarte. Piętrowa prycza, kran zasilany zbiornikiem na deszcz, suchy. Nocą myszy ukradły mi puszkę po sardynce.

Pod schronem był dawny piec do wypalania wapna. Tuż obok zamek w Requesens. Obejrzałam go dopiero rano, w zasadzie obeszłam wokół. Nie było otwartego wejścia, na ogrodzeniu tymczasowym, budowlanym kartka, że prywatne. Mury stoją prawdopodobnie od 9 wieku, ale w 19 przebudowano je w stylu neoromańskim. Zamek robi wrażenie dopiero z dystansu. Z następnego pagórka – rozdroża szlaków. Wybrałam ten biegnący skrajem gór, był tam przewiew i nawet widok na morze, ale to droga, więc kiedy pojawiła się ścieżka do Perthus skręciłam. Z góry widziałam jak szlak do la Jonqera przecina szosę. Zakola autostrady, rozryte głęboko zbocza. Luźną chaotyczną zabudowę. Więc znów skręciłam, znak zapowiadał wodospad. Ścieżka ledwo widoczna, skały, urwisko, łańcuchy. Dość trudno, biegowe buty o nieznanej podeszwie dobrze trzymały, nawet byłam tym trochę zdziwiona. Wodospad… nie wiem czego się spodziewałam, pewnie chłodu. Był suchy. Tylko skała. Wiszący most, drapiące krzaki. Perthus to twierdza. Schodziłam prosto na fort, ale oczywiście wcześniej jest szosa i miasteczko pełne przygranicznych sklepów. Zjadłam tam paellę, spokojnie, powoli, przy zasłoniętym parasolem stoliku. Tylu ludzi szuka biurowej pracy, ale czy ktoś błogosławi urzędnika? Wychodząc błogosławiłam kucharza. Ryż uspokoił zdenerwowany żołądek. Czułam się świetnie.

Share
Translate »