Prix de la Photographie Paris

Mam wyróżnienie, za zdjęcie z listopadowych Pirenejów- nazwałam je November, nie liczyłam na sukces więc nie najlepiej je opisałam –http://px3.fr/winners/zoom2.php?eid=1-61612-16

W galerii zwycięzców  jest mnóstwo pięknych zdjęć, wiele takich, które widywałam w innych konkursach i podziwiałam nie sądząc, że moje wyląduje kiedyś tuż obok.

http://px3.fr/winners/hmention.php?compName=PX3%202016

NovemberFotografia powstała w pospiechu, już po zmierzchu na zejściu do parkingu przy Estany de Llauset. Dotarliśmy tam nocą mając za sobą pętelkę po masywie Maladeta. Wszystko jest opisane ze szczegółami, kolejny listopad przed nami nic tylko jechać i fotografować!

Share

Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad15 cz3

Rano okazało się, że nasze poobijane kolana popuchły. Ruszaliśmy się jak muchy w smole, albo jak para dziadków. Skrótu widocznego na jednej z map oczywiście nie było. Znaleźliśmy za to trawers prowadzący do drugiej, na mapie też kropkowanej ścieżki przekraczającej Sierra de Tumeneja kolejną przełęczą, troszkę bardziej na wschód. Było sporo znaków, ale też mnóstwo lodu. Nieszczęśliwie wyjechałam na jakiejś trawce i bardzo mocno się uderzyłam w łokieć.  Trafiłam nim w kamień. Boli mnie do tej pory, a już minął miesiąc. Możliwe, że był lekko złamany, ale wtedy schodząc po oblodzonych trawkach do podchodzącej od Restanca ścieżki uznałam, że lepiej tego łokcia nie oglądać.  Co by to w sumie zmieniło. Mogłam nim ruszać i to wystarczyło.

Podejście było świetnie oznakowane (kopczykami). Początkowo szliśmy po trawkach wyżej pojawiły się znajome oblodzone bloki i cienki dziurawy śnieg. Przełącz była goła, a zejście trawiaste, upiornie strome i nieokopczykowane. Troszkę kluczyliśmy, ale udało nam się dobrze zejść. Obeszliśmy wysuszony kociołek (może latem stawek), i znów znaleźliśmy kopczyki. Prowadziły pięknie, trawersem dużego jeziora lądując potem na morenie dzielącej dwa stawy. Zeszliśmy nad mniejszy z nich, zjedliśmy i w tym czasie, wcale nie takim długim słoneczna pogoda zmieniła się w bury, wietrzny dzień. Kolory znikły, góry zszarzały. Nie poprawiło się już aż do wieczora. Przed czwartą doczłapaliśmy do schroniska Ventosa Cavell i uznaliśmy, że warto tam zostać. Na przyszły dzień Edward przepowiedział nam załamanie pogody. Wprawdzie nic na to nie wskazywało, chmury były bure i cienkie, wieczorem przerzedziły się nawet i czasem wyglądał zza nich księżyc, ale w Pirenejach pogoda potrafi się zmienić w godzinę, więc woleliśmy schronisko niż namiot.

Ventosa Cavell ma dobrą, ciepłą salę zimową. Niedawno gruntownie odnowioną. Drewniane łóżka, nowe materace, do tego byliśmy sami. Pamiętam, że kilka lat temu w październiku ta  sala była tak zapchana, że w powietrzu można było powiesić siekierę (nie ma tam wentylacji), a ściany aż drżały od chrapania. W sumie nie ma to jak listopad…

Rano okazało się, że jednak nie. Spadł śnieg. Wyła wichura. Zejście do Caldes de Boi zajęło nam cały dzień. Nie dlatego, że na szlaku jest tam coś trudnego, tylko niewiele widzieliśmy, ślizgaliśmy się po zalodzonych szkierach, kluczyliśmy szukając kopczyków czy kołków. Od Estany Cavalliers można by wprawdzie iść drogą, ale szybko nas to znudziło i znów wyszliśmy na szlak. Przysypane śniegiem błoto nie było szybkie. W Caldes wszystko już pozamykano. Schroniliśmy się na chwilkę pod daszkiem jakiegoś hotelu, żeby się czegoś napić i zjeść, a potem długo szliśmy szosą. Głupio, bo po drugiej stronie rzeki jest szlak. Jose storpedował mój pomysł powrotu do samochodu górą. Było mi tej zimowej drogi bardzo żal. Kilka km niżej złapaliśmy stopa. Dojechaliśmy do głównej drogi, znów ktoś nas podrzucił kawałek do dużej wsi. Rozkłady jazdy autobusów pourywano. Ktoś coś wspominał, że jest coś o piątej, potem powiedział,  że jednak nie… Odeszłam kawałek, żeby sfotografować góry. Wcale nie cały czas zakryte mgłą. Śnieżną zadymkę rozjaśniło piękne pomarańczowe światło. Zdążyłam je złapać tylko dwa razy. Jose krzyknął „autobus”! i ruszyliśmy biegiem w dół na opuszczony beztrosko przystanek. Kierowca zdążył już ruszyć, ale się dla nas uprzejmie zatrzymał. Wrzuciliśmy plecaki do bagażu. -Dwa do Espital de la Vielha -poprosiłam kalecząc hiszpański. -Nic z tego- usłyszałam- To pośpieszny, ja tam wcale nie staję…

Przez pół godziny siedząc tuż obok kierowcy zastanawialiśmy się co by tu zrobić. Kierowca stanowczo odmówił zatrzymania się. Podobno nie było już autobusu w dół. -To może zostańmy w Vielha i wrócimy sobie górą przez port de la Vielha -deliberował Jose z coraz mniejszą nadzieją.- Chyba lepiej piechotą tunelem- myślałam patrząc jak narasta wiatr. Dolina Barrabes zwężała się. Nad szosą przelatywały tumany śniegu, autobusem targały huragan. Dziwiłam się, że kierowca wciąż jedzie. Chwilami nic nie widzieliśmy, droga była już całkiem biała. -O to dolina Salenques… dolina Bessiberri gadaliśmy chyba do siebie widząc jak nam to wszystko umyka- to chyba tu – jęknął Jose- widzisz samochód? Nic nie widziałam. -Ukradli go- odparowałam zła. -Przecież nie było nas od kilku dni… -wysiadać- nie wytrzymał tego kierowca. Drzwi otworzyły się , do środka wpadł gęsty śnieg. Wyskoczyliśmy, wyrwaliśmy plecaki z bagażnika. Gracias, Gracias! krzyczeliśmy do wichury i zadymy. Przez szybę ktoś pokiwał głową. Banda frajerów…Z tym mogliśmy się w każdej chwili zgodzić. Kiedy tylko odjechał autobus, troszkę nas zasłaniający przed dujawicą odkryliśmy, że nie ustoimy na nogach. Próbowałam złapać latarnię, ale nie trafiłam, jakoś ta latarnia była szybsza. Jose chwycił się oburącz barierki i przejechał tak kilkanaście metrów jak pociąg. Ja przeskoczyłam na drugą stronę widząc nadjeżdżającą ciężarówkę. Za szosą wbiłam się w zaspę, ale przynajmniej nic mnie nie odrywało od ziemi. Nie wiem kiedy zrobiło się ciemno. Kilkaset metrów, które dzieliło nas od samochodu zajęło nam chyba z godzinę. Znaleźliśmy go oczywiście. Odkopaliśmy i póki jeszcze się dało opuściliśmy coraz głębiej zasypany parking… ale o tym następnym razem.

Teraz znikam. Bawcie się dobrze w Sylwestra i Szczęśliwego Nowego Roku!

pa:)

Share
Translate »