<–Zamykaliśmy pętelkę wokół Masywu Maladeta. Do samochodu nie było daleko, a nam wcale nie chciało się spieszyć. Długo podziwialiśmy wstające słońce. Dolinka, w której biwakowaliśmy była otwarta na wschód i światło dotknęło nas wcześnie, tuż po świcie. Nie od razu zrobiło się ciepło. Nocą nasze stawki skuł lód. Przez chwilkę nawet martwiłam się, że trzeba go będzie rąbać, ale znalazłam dostęp do wody. To było bardzo piękne miejsce. Żal było stamtąd odchodzić.
Zwinęliśmy się późno. Zawróciliśmy kawałek. Porozglądaliśmy się. Nie bardzo chciało nam się wdrapywać tą samą drogą, w pośpiechu pokonaną wieczorem. Na jednej z map, dość już starej zaznaczono trasę wychodzącą z cyrku inaczej, wprost znad najwyższego stawku. Była kropkowana i rzeczywiście w terenie nie było nawet śladu ścieżki, za to znaleźliśmy kilka kopczyków. Ściana była jeszcze schowana w cieniu, stroma i oblodzona, pomimo tego łatwiejsza niż ta na wprost. Kopczyki wyprowadziły nas na kamienisty balkonik. Spływał nim spory strumień. Pomyślałam, że nie wypływa z niczego, więc chcąc to zbadać opuściliśmy znaki i przeszliśmy na prawą stronę kotła odnajdując w ten sposób GR11,5. Dalej szliśmy wzdłuż biało czerwonych „polskich flag”, nadal dobrze widocznych nad śniegiem. Szlak dotarł do pięknego jeziora (Estany Cap de la Vall), przez jakiś czas szliśmy trawersem nad brzegiem trochę powyżej ścieżki, bo mniej tam było stromego lodu. Dalej znaleźliśmy drogowskaz, zza grani wynurzył się drugi staw. Częściowo pogrążony w cieniu i pięknie szmaragdowy- Estany Negre. Stąd można by teoretycznie wrócić na porzuconą przed tygodniem grań Balibierny. Spróbowaliśmy nawet i odechciało nam się po kilku krokach. Paskudny łamiący się lód na rozsypanych luźno wielkich blokach. Mieliśmy już takiego terenu dość. Zawróciliśmy na nowy GR, zdeptany już wcześniej przez „znajomą” parę dużych i małych butów. Szlak przechodzi wysokim trawersem ponad jeziorem. Niezbyt łatwo przy oblodzeniu, ale jeszcze nie niebezpiecznie. Zimą chyba bym tędy nie przeszła bojąc się lawin.
Dalsza część GR-u była dla mnie zaskoczeniem. Szlak poprowadzono pięknie. Wysoko, pod granią aż do Collet de Estanyets (z którą miałam tyle problemów w grudniu 2012 roku). Teraz nie było tam nic trudnego. Ani odrobiny lodu. Na siodełku stał nowy drogowskaz z informacją, że do Rencluzy jest 11,5 km i 6, 5 godziny… Sfotografowaliśmy go oboje zastanawiając się któż mógłby tam tak szybko dojść. Nawet latem spora cześć tej trasy prowadzi po skalnych blokach, w każdych warunkach niezbyt wygodnych. GR schodził z Collet de Estanyets w stronę Estany de Cap de Llauset- gdzie co widzieliśmy z góry powstało nowe, wielkie schronisko. Najwyraźniej to dla niego przeznakowano szlak. Szkoda… Odwróciliśmy się do tego plecami i poszliśmy powłóczyć się wokół stawów Anglos. Lubię to miejsce, a i tak mieliśmy czas. Doszliśmy aż do Estany Fe. Cabana gdzie nocowałam kiedyś w grudniu była otwarta, staw jeszcze niezamarznięty, wszystko to oświetlone pięknym, ciepłym światłem zachodu. Troszkę zbyt późno wdrapaliśmy się na oddzielającą nas od Estany Llauset grań. Przejście, którego kiedyś bardzo się wystraszyłam zimą rzeczywiście jest miejscami strome, ale znacznie lepsze niż drugie zbocze, którego 3 lata temu nie mogłam zobaczyć. Za nic nie dałoby się nim wtedy zejść. Stok jest tam upiornie stromy. Latem to żaden problem, jest ścieżka, ale zimą kiedy zakosy znikną pod śniegiem zostanie tylko niedający się sforsować pion. Zeszliśmy na parking już po zmroku. Nie było żadnych samochodów (te, które widzieliśmy wcześniej musiały należeć do budowniczych schroniska).
Po ciemku sturlaliśmy się tunelem i dziurawą drogą. Włączyłam telefon. Przyszedł sms od Edka. Idzie front. Załamanie pogody, wiatr ponad 100km/h, duże opady śniegu… Wiadomość pochodziła sprzed dwóch dni. Nadal dziwiąc się tą nieprawdopodobną prognozą (przecież w dzień był prawdziwy upał) zjechaliśmy aż na główną szosę, ciemną i dziwnie pustą. Przed tunelem Vielha mignął nam napis – przejście do Francji zamknięte! Pomyśleliśmy, że to roboty drogowe. Może dlatego nikt tędy nie jedzie deliberowaliśmy z gapiostwa mijając skręt do Conagles- gdzie mieliśmy zamiar przenocować. W ciemności jakoś żadne z nas go nie zauważyło. Nie mogąc zawrócić przed samym tunelem przejechaliśmy na drugą stronę do Vielha. Może nie warto wracać… pomyśleliśmy. Nie widzieliśmy świateł schroniska. Kiedyś prowadził go starszy pan, kto wie jak tam teraz jest, mamy listopad… Jose zaparkował w mieście i zadzwonił do Teresy. Żadne z nas nie ma internetu więc sami nic nie mogliśmy sprawdzić. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się o zamachach. 13 listopada 2015 roku. Granice zostały zamknięte. Francja wypowiedziała terrorystom wojnę. Nie wiedząc co robić usiedliśmy w najbliższym barze. Przed telewizorem skupiło się kilkanaście osób. Na ekranie migał Paryż na zmianę z fotografią młodego Hiszpana, przypadkowej ofiary strzelaniny i wywiadem z zapłakaną kobietą, pewnie matką. Podłączyłam baterie. Zamówiliśmy kawę. Jose dzwonił i z kimś bez przerwy gadał. Na ekranie prezydent Holland maszerował wśród wyprężonych na baczność żołnierzy, wojskowy samolot startował w czarną noc. Coś podpisywał Putin. Poczuliśmy się tak, jakby wybuchła wojna. Jakby świat już nigdy nie mógł być taki sam. Beztroski, Bezpieczny. Bez granic.
Ludzie wokół wyglądali na załamanych. Zrobiło się przejmująco zimno. Ciesząc się, że nie przeszliśmy do Francji znaleźliśmy jakiś tani hotelik jeden z tych przeznaczonych dla narciarzy i zostaliśmy w Vielha na noc. Conangles i tak było zamknięte. Teraz otwierają je już tylko w weekend.–>