Masyw Maladeta listopad 15 cz8

<–Zamykaliśmy pętelkę wokół Masywu Maladeta. Do samochodu nie było daleko, a nam wcale nie chciało się spieszyć. Długo podziwialiśmy wstające słońce. Dolinka, w której biwakowaliśmy była otwarta na wschód i światło dotknęło nas wcześnie, tuż po świcie. Nie od razu zrobiło się ciepło. Nocą nasze stawki skuł lód. Przez chwilkę nawet martwiłam się, że trzeba go będzie rąbać, ale znalazłam dostęp do wody.  To było bardzo piękne miejsce. Żal było stamtąd odchodzić.

Zwinęliśmy się późno. Zawróciliśmy kawałek. Porozglądaliśmy się.  Nie bardzo chciało nam się wdrapywać tą samą drogą, w pośpiechu pokonaną wieczorem. Na jednej z map, dość już starej zaznaczono trasę wychodzącą z cyrku inaczej, wprost znad najwyższego stawku. Była kropkowana i rzeczywiście w terenie nie było nawet śladu ścieżki, za to znaleźliśmy kilka kopczyków. Ściana była jeszcze schowana w cieniu, stroma i oblodzona, pomimo tego łatwiejsza niż ta na wprost. Kopczyki wyprowadziły nas na kamienisty balkonik. Spływał nim spory strumień. Pomyślałam, że nie wypływa z niczego, więc chcąc to zbadać opuściliśmy znaki i przeszliśmy na prawą stronę kotła odnajdując w ten sposób GR11,5. Dalej szliśmy wzdłuż biało czerwonych „polskich flag”, nadal dobrze widocznych nad śniegiem. Szlak dotarł do pięknego jeziora (Estany Cap de la Vall), przez jakiś czas szliśmy trawersem nad brzegiem trochę powyżej ścieżki, bo mniej tam było stromego lodu. Dalej znaleźliśmy drogowskaz, zza grani wynurzył się drugi staw. Częściowo pogrążony w cieniu i pięknie szmaragdowy- Estany Negre. Stąd można by teoretycznie wrócić na porzuconą przed tygodniem grań Balibierny. Spróbowaliśmy nawet i odechciało nam się po kilku krokach. Paskudny łamiący się lód na rozsypanych luźno wielkich blokach. Mieliśmy już takiego terenu dość. Zawróciliśmy na nowy GR, zdeptany już wcześniej przez „znajomą” parę dużych i małych butów. Szlak przechodzi wysokim trawersem ponad jeziorem. Niezbyt łatwo przy oblodzeniu, ale jeszcze nie niebezpiecznie. Zimą chyba bym tędy nie przeszła bojąc się lawin.

Dalsza część GR-u była dla mnie zaskoczeniem. Szlak poprowadzono pięknie. Wysoko, pod granią aż do Collet de Estanyets (z którą miałam tyle problemów w grudniu 2012 roku). Teraz nie było tam nic trudnego. Ani odrobiny lodu. Na siodełku stał nowy drogowskaz z informacją, że do Rencluzy jest 11,5 km i 6, 5 godziny… Sfotografowaliśmy go oboje zastanawiając się któż mógłby tam tak szybko dojść. Nawet latem spora cześć tej trasy prowadzi po skalnych blokach, w każdych warunkach niezbyt wygodnych. GR schodził z Collet de Estanyets w stronę Estany de Cap de Llauset- gdzie co widzieliśmy z góry powstało nowe, wielkie schronisko. Najwyraźniej to dla niego przeznakowano szlak. Szkoda… Odwróciliśmy się do tego plecami i poszliśmy powłóczyć się wokół stawów Anglos. Lubię to miejsce, a i tak mieliśmy czas. Doszliśmy aż do Estany Fe. Cabana gdzie nocowałam kiedyś w grudniu była otwarta, staw jeszcze niezamarznięty, wszystko to oświetlone pięknym, ciepłym światłem zachodu. Troszkę zbyt późno wdrapaliśmy się na oddzielającą nas od Estany Llauset grań. Przejście, którego kiedyś bardzo się wystraszyłam zimą rzeczywiście jest miejscami strome, ale znacznie lepsze niż drugie zbocze, którego 3 lata temu nie mogłam zobaczyć. Za nic nie dałoby się nim wtedy zejść. Stok jest tam upiornie stromy. Latem to żaden problem, jest ścieżka, ale zimą kiedy zakosy znikną pod śniegiem zostanie tylko niedający się sforsować pion. Zeszliśmy na parking już po zmroku. Nie było żadnych samochodów (te, które widzieliśmy wcześniej musiały należeć do budowniczych schroniska).

Po ciemku sturlaliśmy się tunelem i dziurawą drogą. Włączyłam telefon. Przyszedł sms od Edka. Idzie front.  Załamanie pogody, wiatr ponad 100km/h, duże opady śniegu… Wiadomość pochodziła sprzed dwóch dni. Nadal dziwiąc się tą nieprawdopodobną prognozą (przecież w dzień był prawdziwy upał) zjechaliśmy aż na główną szosę, ciemną i dziwnie pustą. Przed tunelem Vielha mignął nam napis – przejście do Francji zamknięte! Pomyśleliśmy, że to roboty drogowe. Może dlatego nikt tędy nie jedzie deliberowaliśmy z gapiostwa mijając skręt do Conagles- gdzie mieliśmy zamiar przenocować. W ciemności jakoś żadne z nas go nie zauważyło. Nie mogąc zawrócić przed samym tunelem przejechaliśmy na drugą stronę do Vielha. Może nie warto wracać… pomyśleliśmy. Nie widzieliśmy świateł schroniska. Kiedyś prowadził go starszy pan, kto wie jak tam teraz jest, mamy listopad… Jose zaparkował w mieście i zadzwonił do Teresy. Żadne z nas nie ma internetu więc sami nic nie mogliśmy sprawdzić. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się o zamachach. 13 listopada 2015 roku. Granice zostały zamknięte. Francja wypowiedziała terrorystom wojnę. Nie wiedząc co robić usiedliśmy w najbliższym barze. Przed telewizorem skupiło się kilkanaście osób. Na ekranie migał Paryż na zmianę z fotografią młodego Hiszpana, przypadkowej ofiary strzelaniny i wywiadem z zapłakaną kobietą, pewnie matką. Podłączyłam baterie. Zamówiliśmy kawę. Jose dzwonił i z kimś bez przerwy gadał. Na ekranie prezydent Holland maszerował wśród wyprężonych na baczność żołnierzy, wojskowy samolot startował w czarną noc. Coś podpisywał Putin. Poczuliśmy się tak, jakby wybuchła wojna.  Jakby świat już nigdy nie mógł być taki sam. Beztroski, Bezpieczny. Bez granic.

Ludzie wokół wyglądali na załamanych. Zrobiło się przejmująco zimno. Ciesząc się, że nie przeszliśmy do Francji znaleźliśmy jakiś tani hotelik jeden z tych przeznaczonych dla narciarzy i zostaliśmy w Vielha na noc. Conangles i tak było zamknięte.  Teraz otwierają je już tylko w weekend.–>

Share

Masyw Maladeta listopad 15 cz7

<–Poranek znów był bardzo piękny. Błękitny,  rozświetlony blaskiem ślizgającym się po zboczach Maladety naprawdę jeszcze bardziej nierzeczywistym niż na fotografii. W najniższym punkcie piętrzącej się przed nami grani powinno być przejście- Col de Salenques ośnieżona i z tej odległości wyglądająca na bardzo stromą. Troszkę nas to przerażało, ale tędy było najbardziej po drodze. Zresztą to dolina, której jeszcze nie widziałam, a takie miejsca zawsze mnie kuszą. Poszliśmy dalej na wprost nie martwiąc się zanikiem ścieżki. Jakiś czas szliśmy trawiastym zboczem, wyszliśmy na słońce, przeszliśmy strumień. Za nim pojawiły się kopczyki prowadzące na Aneto- to zgadzało się z naszą mapą. Minęliśmy je i kilkaset metrów dalej w nietrudnym chociaż dzikiem terenie wypatrzyliśmy kilka kamiennych kupek. Na zaśnieżonym, pełnym głazów polu dopatrzyliśmy się później też biało czerwonych znaków. Już zdążyliśmy zapomnieć, że przecież teraz prowadzi tędy GR. Szlakiem przed kilkoma dniami musiały przejść jakieś dwie osoby. Ślady raków (dużych i małych) poroztapiały się już w słonecznych miejscach, ale nadal widzieliśmy je w cieniu. Prowadziły przez serię pozarywanych w zlodzonym śniegu dziur pomiędzy znanymi nam już wielkimi blokami. Dzięki naszym poprzednikom zapadaliśmy się teraz rzadziej. Ślady znikły na rozległym płaskim balkonie w całości wystawionym na słońce i myśleliśmy już, że ich twórcy wrócili, ale kilka godzin później znów odnaleźliśmy małe i duże odciski stóp.

Dolina Barrancs jest pusta i dzika. Niedawno oznakowana ścieżka jeszcze niewidoczna, teren wymagający skupienia, a przynajmniej tak nam się wydawało zimą. Kilka razy gubiliśmy znaki, przez większość czasu mieliśmy wrażenie, że poprowadzono je najtrudniejszymi miejscami- na złość.  Zamiast po białych i gładkich plackach (może piarżyskach?) przez sterty luźnych skał rozrzuconych bezładnie po ocienionych przez cały dzień kotłach. Ostatni fragment podejścia był stromy. Raki ledwie wbijały się w lód. Na przełęczy ktoś ułożył z kamieni zgrabny balkonik, jak ten, którym otacza się namiot. Ktoś inny powiesił nieprzyjazny napis, obco wyglądający w Pirenejach. Nowa tablica informowała, że nie wolno schodzić ze znakowanego szlaku, bo teren prywatny i można by go zdemolować… Rzut oka w dół doliny pokazywał, że tego zakazu nawet przy najlepszych chęciach i tak nie da się zrealizować. Szlakowe kamienie pozsuwały się i poutykały w losowych miejscach. Zamiast ścieżki zbocze rysowały obsuwy i rynny.  Zejść można było tylko tak jak się uda. Dobrze, że było mało lodu. Po kilkudziesięciu metrach walki z grawitacją zrobiło się łatwiej. Ścieżka zdecydowała się przejść na prawą stronę. Patrząc na mapę wyobrażałam sobie, że przejdziemy niemal całą doliną Salenques, ale szlak poprowadzono inaczej. Zaraz za kamienistym balkonem znaki odbiły w prawo na zbocze. Ścieżka (niewidoczna w terenie, ale dobrze oznakowana) przetrawersowała  wysoko ponad dnem doliny (suchym, przyjrzałam się dobrze, od dawna nie widzieliśmy wody) i zaczęła podchodzić. W zasadzie był już czas na biwak. Po przeciwległym zboczu wędrował w górę czarny cień. Kłopot w tym, że nadal nie było wody. Z płaskim miejscem też w zasadzie był problem- jedyne jakie wypatrzyliśmy to płat zlodzonego śniegu. Czym wyżej tym bardziej było biało. Pojawiły się jakieś wodne cieki, skute lodem. Wiało. Robiło się coraz zimniej. Postanowiliśmy wdrapać się wyżej na grań i zobaczyć co znajdziemy dalej. Znaleźliśmy urwisko. Ścieżka biegła trawersem przez skomplikowany labirynt szkierów. Pobiegliśmy nią kawałek i wróciliśmy widząc, że nie schodzi. Byłoby prościej, gdyby zaznaczono ją na naszych mapach, ale cóż była przecież nowa…

Słońce dotykało już tylko czubków gór. Na Besiberri siedziała czerwona czapa. Niemal dosłownie pod nami, nad stawem stała jakaś cabana. Byłam pewna, że będzie zamknięta (któż inny mógłby pisać o terenie prywatnym, jak nie wypasający tu latem bydło chłopi?). Jose jednak uznał, że trzeba sprawdzić. Zejście zajęło nam ok 40-tu minut, ostatnie kilkanaście po zmroku. Nie było łatwe. Stok jest tam okrutnie stromy, a szkiery gładkie, częściowo pokryte lodem. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach ostrożnego opuszczania się odkryliśmy kopczyk- dowód, że jednak da się zejść. Gdyby nie zapał Jose zostałabym chyba u podstawy urwiska. Byłam zmęczona, wystarczało mi to, co już tu znalazłam. Trochę trawek, jakaś tam woda. Jose jednak rozpędził się i ledwo go widziałam kilkaset metrów przed sobą. Cabana okazała się zamknięta. Zeszliśmy w ciemności nad jezioro i wypatrzyliśmy wygodną trawkę. Było mi żal, że przegapiłam wieczorne zdjęcia (widok z zejścia był naprawdę piękny, ale zupełnie nie było warunków żeby postawić statyw). Chcąc to nadrobić rozstawiłam go teraz nad jeziorem. Tak z rozpędu bez wielkiej nadziei. I stał się cud. Wiatr który zerwał się tuż przed zachodem słońca nagle ucichł. Woda zamarła w bezruchu, a w narastającym na naszych oczach lodzie odbiło się morze gwiazd!

Księżyc początkowo widoczny tuż nad grania znikł, ale jego światło długo rozjaśniało przeciwległy stok. Był nów. Niby nic. Teoretycznie powinno być bardzo ciemno, ale kiedy siedziało się bez latarki na grobli oddzielającej dwa małe stawki, po obu stronach i na dole, i w górze świeciły miliony gwiazd. Jak brokat. Jak bąbelki pod wodą, bombki na choince… Jak sen. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.–>

Share
Translate »