Pireneje listopad 14 cz10 Val de Aneu

Dotarcie do samochodu zaparkowanego przy schronisku Fornet na końcu doliny Aneu zajęło nam niecałe 3 dni. Pogoda ustaliła się. Padało i wiało okrutnie. Z Esterri gdzie podrzucił nas uprzejmy rzeźbiarz, można by wprawdzie podjechać do Fornet- jest droga, niemniej łapanie stopa w deszczu niezbyt nam się podobało, a autobusy nie kursowały. Poza tym mieliśmy jeszcze kilka dni, a od paskudnej pogody nie było gdzie uciec. Lało w całych Pirenejach. Pomyśleliśmy, że pójdziemy nisko, łatwymi nieryzykownymi drogami. W dolinie Anneu wyznakowane wiele ścieżek. Zapakowani świeżym jedzeniem, ogrzani i opici kawami (przesiedzieliśmy kilka godzin w barze- ładowałam baterie), poszliśmy najpierw do Valencia d Aneu zobaczyć średniowieczny zamek. Okazał się ruiną. Pracowały przy nim koparki, a obok budowało się nowe osiedle. Szkoda, bo to miejsce z pięknym widokiem. Za zamkiem odszukaliśmy dróżkę do Sorpre biegnącą nad rzeką Bonaigua przez łąki i bukowy lasek, minęliśmy wieś i poszliśmy dalej do Arreu. Kiedy byliśmy tam ostatnio, w grudniu 2012 kościół był otwarty i urządzony jak schron. Teraz założono tam kłódkę. Nie było jednak problemu. Arreu to duża wyludniona wieś. Przenocowaliśmy w ziemiance, pozostałej po pierwszych, już zburzonych zabudowaniach nie wiedząc, że dalej jest kilka opuszczonych domów w bardzo dobrym stanie. Zwiedziliśmy je kolejnego dnia. To niezwykle miejsce. Jakby cofnęło się czas. Napiszę Wam o nim kiedyś oddzielnie. Jest tego warte.

Poprowadzona wzdłuż doliny ścieżka minąwszy Arreu biegnie jeszcze kawałek trawersem i schodzi na szosę kilkaset metrów przed Isil. Przechodząc przez miejscowość weszliśmy na chwilkę do baru. Miło było usiąść i troszkę przeschnąć. Przy okazji wysłuchaliśmy historii Arreu od przypadkiem spotkanego pana, już lekko znieczulonego.

Do samochodu było coraz bliżej, ale nie poddaliśmy się. Doszliśmy do wniosku, że na deszcz jest tylko jeden sposób. Wejść wyżej. Rzeczywiście podejście 1000 metrów wystarczyło i zamiast deszczu dostaliśmy śnieg. Poszliśmy na noc do schronu Airoto, do którego nie udało nam się dotrzeć w grudniu 12. To dobre drewniane, ale cale przykryte metalowym daszkiem schronisko, przypominające troszkę nasze domki kempingowe typu Brda. Pomalowane świeżo na pomarańczowy kolor- dzięki czemu pewnie łatwiej je wypatrzeć we mgle. Nocą chmury rwały się troszkę, mieliśmy nadzieję na przejście dalej na północ i dojście do drogi niedaleko schroniska Montgari, ale rano otaczała nas mgła. Jose nie chciał ryzykować zgubienia na sam koniec więc wybraliśmy znany mi fragment HRP zbiegający do Alos d’Isil. Od czasu kiedy tu byłam szlak wyznakowano więc większą część przeszliśmy nową dla mnie trasą. Strasznie tam kiedyś kluczyłam.

W Alos złapaliśmy stopa i podjechaliśmy do schroniska Fornet. Tym razem było zupełnie puste. Miło nam było przenocować w ciepłym i suchym i pogadać z sympatyczną Czeszką. Mam nadzieję, że sobie tam poradzi. Pan z baru w Isil opowiadał, że ten piękny, nowoczesny budynek już od lat stał zamknięty, bo gmina żądała tak dużo za dzierżawę, że nikt się nie zdecydował  …I widzicie trafili nam się Czesi! Nie mówią po Katalońsku, ale jakoś ich nauczymy z czasem…

Z tego co zrozumiałam już troszkę mówili. Mówili też po polsku, co jak zwykle bardzo zdziwiło Jose. Melodia naszych języków jest inna, ale słowa podobne wiec nawet wychowany w Barcelonie kilkunastoletni chłopiec zapytany czy woli po angielsku czy może po polsku powiedział, że chętnie spróbuje i poszło mu świetnie.

Przeprowadzka w góry musiała być dla dzieci wielką zmianą.  Do szkoły jest 20 km. Gmina wysyła do Alos taksówkę odbierającą czwórkę mieszkających tam dzieci i chłopca ze schroniska, wiezie do Esterri i odwozi z powrotem o czwartej. Do Alos jest z Refugi del Fornet około 5-ciu kilometrów. Czechów zaopatrzono w zakładany na samochód pług do odśnieżania tej drogi. Z tego co widzę z ich facebooka przetrwali zimę.

PS: zapomniałam napisać, ale ta paskudna pogoda i dzikie rzadko odwiedzane przez ludzi miejsca miały też swoją dobrą stronę. Spotkaliśmy trochę zwierząt. Nie tylko kozice, których w Pirenejach mnóstwo, ale też przebarwionego już na zimę, bielutkiego gronostaja i dwa niedźwiedzie. Te tylko słyszeliśmy. Wyraziły swoją dezaprobatę z naszej wizyty na polanie pełnej dojrzałych róż. Przeszliśmy ścieżką spokojnie, nie reagując więc przepuściły nas. Baliśmy się oczywiście, bo sądząc po odgłosach znaleźliśmy się pomiędzy mamuśką i młodym misiem.

Share

Pireneje listopad 14 cz9 Unarre

Ten dzień upiornie dał nam w kość. Mogliśmy oczywiście zejść.  Było kilka powodów, w tym podstawowy-  brak jedzenia. Z Estany de la Gola zbiega znakowana ścieżka. W nocy widzieliśmy dalekie światełka- dwie pojedyncze latarnie i grupkę lamp- jakąś miejscowość. Widziałam nawet jadący samochód. Daleko. Bardzo nisko. W innym świecie. Nie zeszliśmy tam, bo kontynuowaliśmy nasz plan- pętelkę wokół Mont Roig. Gdyby się nam udało zeszlibyśmy wprost do samochodu ani na chwilkę nie opuszczając wysokich gór. Po bardzo skromnym śniadaniu skierowaliśmy się więc w górę nie w dół. Obeszliśmy Estany de la Gola,  podeszliśmy nad staw Calberatne, stamtąd na Col Curios i w dół nad Estany Tartera. To fragment HRP. Znany mi z lata. Na początku zimy przechodni, przy większym śniegu prawdopodobnie trudny (to wysoko zawieszony trawers. Można by spaść). Stawy Tartera były zamarznięte. Zatrzymaliśmy się tam na chwilkę żeby zjeść (barszczyk czerwony z suszonych buraków i pieprzu), a potem beztrosko zaatakowaliśmy przełęcz oznaczoną na mapie IGN jako Collada de Mont Roig. Na mapie Editorial Alpina ta przełęcz jest w sąsiedniej grani, a tam gdzie poszliśmy nie prowadzi żaden szlak. O tym dowiedzieliśmy się jednak po powrocie.

Wdrapaliśmy  się na jakieś 2700 metrów. Długo chodziliśmy granią szukając zejścia. Padał śnieg. Kilka razy zeszliśmy jakimś żlebem, trafiając na urwisko. Wracaliśmy w stromym kopnym śniegu. Było ciężko. Podchodziliśmy dalej, próbowaliśmy znów. O mało nie wdrapaliśmy się na Mont Roig. W końcu zdecydowaliśmy się wrócić.

Przy stawach znów obejrzeliśmy mapę i ruszyliśmy na Col de la Cornella (vel Comella… na mapach tego rejonu jest straszny bałagan). Szłam przez tę przełęcz w 2007, jesienią. Zapamiętałam ścieżkę, jednak znalezienie jej w śniegu nie było proste. W końcu trafiliśmy. Podeszliśmy, wyjrzeliśmy  i stwierdziliśmy, że nie damy rady zejść. To bardzo stromy kawałek. Jeden z trudniejszych na HRP. Wiem to z poprzedniego razu. Teraz wyglądało to na pion. Nie mogliśmy tego nawet dobrze obejrzeć, bo do bardzo ostrej w tym miejscu grani przyrósł już nawis i baliśmy się na niego wejść.

Zwątpiłam nawet czy to tu… Tylko jeśli nie tu, to gdzie? Zeszliśmy kawałek i spróbowaliśmy wdrapać się na grań w innym miejscu. Z tamtej jesieni zapamiętałam 3 Francuzów, którzy kierując się GPS-em nie trafili na tę sama przełęcz co ja, tylko na sąsiednią kilkaset metrów dalej na północ. Rzeczywiście zejście na zachód powinno tam być łatwiejsze, z grani widzieliśmy szerokie żebro opadające trochę łagodniej. Gorzej z podejściem od wschodu. Wyglądało koszmarnie stromo, ale pamiętałam, że Francuzi zeszli. Może i latem, może i na tyłkach… ale skoro oni mogli to my chyba też…

Trzymając się tej wersji (bo niczego innego nie było) wdrapaliśmy się tak wysoko jak potrafiliśmy. Czyli gdzieś do połowy. W końcu zrobiło się tak stromo, że miałam obawy czy uda się wycofać. Pokonaliśmy fragmenty mrożonego piargu i rozmrożonej trawy poprzecinane przez cienki śnieg. Jose idąc inną drogą wbił się w miejsce gdzie nie mógł się już odwrócić. Zszedł w kółko, wykonując jakieś straszne akrobacje. Ja też czułam się tam bardzo niepewnie. To w żaden sposób nie mogło być tu….

Nie spróbowaliśmy już czwarty raz. Grań oddzielająca nas od samochodu została niepokonana. Mieliśmy jeszcze szansę wrócić na noc do Estany de la Gola, ale to by tylko odwlekało odwrót. Byłam głodna, miałam już dość. Postanowiliśmy zejść. Wiedzieliśmy, że będziemy schodzić po nocy. Było po czwartej, na dół na pewno ze 3 godziny. Byliśmy wysoko. To długa dolina. Zwykle czym niżej tym bardziej płasko i prościej, mieliśmy nadzieję, że damy radę, albo, że znajdziemy jakieś miejsce do spania. Szło nam jednak bardzo powoli. To nie był uczęszczany szlak. Troszkę kluczyliśmy, brnęliśmy przez śnieg, obchodziliśmy podmokłe miejsca, szukaliśmy wydeptanych śladów wśród trawek. Świeciliśmy latarkami w poszukiwaniu kopczyków czy znaków. Przedzieraliśmy się przez żarnowce. Daleko w dole pokazało się jakieś światełko, ale ścieżka nie zeszła tam. Chwilkę przez ósmą wyszliśmy na uliczki Cerbi. Jakiś facet zamykał kościół. Ucieszyliśmy się. Nie wiem skąd wzięło się we mnie przekonanie, że cywilizacja jest przyjazna, a obcy człowiek nam na pewno pomoże -Nie mam wody, nie mam jedzenia, tu nie ma gdzie spać, godzinę dalej jest restauracja… Nie dowierzałam jak Jose mi przetłumaczył. Może to był jakiś cieć nie ksiądz… Po tym jak mile nas przyjęli mieszkańcy Salau to zdarzenie wydało się mi się strasznym ciosem. Jose tłumaczył, że to wina Franco. Że reżim szczuł ludzi na siebie, uczył nieufności… Byłam skonana. Zeszliśmy ponad 1500 metrów, a wcześniej przecież kilkukrotnie kilkaset. Pewnie przekroczyliśmy 2000. Stopy bolały mnie przy każdym kroku. Szliśmy szybko, nocą nie da rady stawać uważnie, nie obijając. Rozczarowanie mnie jeszcze dobiło. Byłam gotowa przenocować na ławce przed kościołem. Gdyby ów ksiądz wezwał policję, może nawet ktoś zwiózł by nas na dół… Jose jednak trzymał się świetnie.- Lecimy! Stawiam obiad…

Polecieliśmy znakowaną ścieżką. W ciemności przedarliśmy się przez jakieś łąki i las. Minęliśmy dwie widoczne z góry latarnie- oświetlały opuszczoną farmę z zamkniętą na głucho kaplicą (sprawdziliśmy, bo przecież można by tam przenocować). Znaleźliśmy mostek, przeszliśmy przez rzekę. Do Unarre dotarliśmy tuż przez dziesiątą. Na restauracji była kartka. Na niej numer telefonu – Automat. Gada coś po katalońsku- jęknął Jose -Zrozumiesz to? Nie próbowałam. Obca baba podawała jakieś numery… Chciało mi się już tylko spać.

Unarre wyglądało na bezludne. Wyciągnęłam śpiwór, gotowa przespać się na ławce. Jose coś gadał o  Esterri, o supermarkecie, restauracji, hotelu… Wyobraźnia działała mi idealnie. Widziałam te rzeczy doskonale. Perfekcyjnie pozamykane, jak wszystko. Nie miałam zamiaru ani drgnąć. Zasnęłabym spokojnie, gdyby nie deszcz. Uciekliśmy pod jakąś bramę, ale po chwili popłynęła nią rzeczka. Jose ubrał się w pelerynę i wrócił bardzo zadowolony -Znalazłem nocleg! Suchy, wygodny… Zrezygnowana dałam się zaprowadzić na cmentarz. W rogu stała kamienna altanka z wyremontowaną, drewnianą podłogą. Idealna.

Jose przyniósł nam jeszcze wodę. W Unarre jednak ktoś mieszkał. Zezowaty, chyba nienormalny facet stanowczo odmówił sprzedania choćby kawałka chleba, czy garści ryżu (mam zapasy tylko na 3 dni!), nie wiedział o co chodzi z hotelem, ale nalał nam dwie butelki wody. Dobre i to.

Następnego dnia po godzinie marszu udało nam się złapać stopa. Wiózł nas jakiś ludowy artysta czy rzeźbiarz. Zapytał gdzie przenocowaliśmy i bardzo się uśmiał słysząc o altance.

-Ależ to średniowieczne prosektorium! Kładło się tam nieboszczyka i czekało. Co jakiś czas któryś ożył…

Share
Translate »