dlaczego fotografuję

wybaczcie, że myśląc głośno (a w zasadzie publicznie) odpowiem na to pytanie sama sobie. Przez ostatnie dwa lata postanowiłam nauczyć się podstaw fotografii. Opanowałam operowanie przysłoną i czasem, zdjęcia makro, długie naświetlania, fotografowanie nocy, malowanie światłem, zdjęcia celowo poruszone, jeszcze poćwiczę przedmioty w ruchu. Na pewno nie jest tak, że wszystko wiem, a już zupełnie nie tak, że mając do dyspozycji kilka sekund bezbłędnie ustawię wszystkie parametry i uzyskam arcydzieło. Uczę się nadal, ale czym więcej wiem, tym częściej zadaję sobie pytanie po co. Świat jest przeładowany fotografiami. Zaglądając na poświęcone im portale odnoszę wrażenie jakby wszyscy posiadający nadmiar czasu (a chyba jest ich bardzo dużo) zabrali się za produkowanie ślicznych obrazków z zapałem z jakim ich prababki (przynajmniej te z dobrych domów) dziergały wieczorami makatki, starając się prześcignąć jedna drugą.

Nie chciałabym być zrozumiana źle. W produkowaniu ładnych przedmiotów nie ma nic złego. Fajnie na nie popatrzyć, niektórzy lubią mieć. Tylko jakoś nie widzę w tym siebie. Początkowo chciałam tylko pokazać Wam lepiej świat. Bywam w miejscach na ogół niedostępnych. Celowo wybieram niepopularne. Idę tam, gdzie jeszcze nie byłam i spotykam przeróżne rzeczy. Zwykle losowe. Nie poluję na ujęcia, chociaż cieszę się jeśli natura daje mi szansę i pokazuje coś cudownego. W żaden sposób nie nazwałabym siebie fotografem (nawet fotografem amatorem), bo dla fotografów najważniejsze jest robienie zdjęć.  Kolekcjonujący ładne widoki ludzie jadą raczej tam, gdzie szansa na zdobycie „wyjątkowego” kadru jest największa.  Profesjonaliści są usprawiedliwieni- muszą, ale ja wolałabym najpierw umieć patrzyć głębiej (czy ciekawiej) na zwykłe życie. Takie jakie mam i nauczyć się pokazywać więcej niż urodę krajobrazu.  Atmosferę, rodzące się tylko w samotności uczucia, piękno zapomnianych czy z wygodnictwa nieodwiedzanych miejsc. Głos Natury, która nie jest wcale niema. Rzeczy do przemyślenia…

Jak widzicie stawiam sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Pojęcia nie mam jak się do tego zabrać i dokąd mnie to doprowadzi, ale postanowiłam się uprzeć i chociaż spróbować. Będzie po omacku, jak zwykle. Piszę to, żeby mi się nie odwidziało.

Przed chwilką wrzuciłam na swoją stronę próbę fotograficznej historii bez słów. Blaknące wspomnienia– opowieść o miejscach gdzie już mnie nie ma. Zdjęcia zrobione na przełomie lipca i sierpnia w Norwegii.

Krytykujcie :)

PS: napiszę oczywiście też normalną relację. Może się komuś kiedyś przyda…

Share

Pireneje czerwiec 15 cz10-Col de Albeille

To miał być nasz ostatni wspólny dzień. W zasadzie byłam z siebie dumna. Mój pokrętny, przekraczający kilka grani plan chyba się udał. Przed nami już tylko kilkaset metrów podejścia i nie widziana od tygodnia Andora.

Nocą padało. Trawy były mokre, strumyki wezbrane. Niebo początkowo sine, ale szybko pojawiły się w nim błękitne dziury. Wyszliśmy żółto znakowaną ścieżką (z tego miejsca można było jeszcze odejść na GR) wiodącą wprost na Col de Albeille. Bardzo możliwe, że fajnie byłoby wrócić na bardziej popularny szlak i przejść obok Etang Fourcat, ale bałam się że nie znajdziemy potem przejścia. Już na 2000 metrów, troszkę wyżej niż nasz biwak zaczynał się śnieg. Jeziorka jeszcze nie rozmarzły, niektóre ledwo było widać w otaczającej wszytsko bieli. Znikło też oznakowanie szlaku, ale zasadzie nie mieliśmy orientacyjnych problemów, poza jednym miejscem gdzie słabo widoczny ślad naszego poprzednika wszedł w stromy, na dole oberwany trawers i niestety musieliśmy zejść. Śnieg był zbyt miękki. Na stromiźnie buty wyjeżdżały, raki okazały się jeszcze gorsze. Rozbijały śniegową kaszę i nie trzymały prawie wcale. Po prostu zbyt stromo. Obejście nie było długie, a nad stawem znaleźliśmy szlak. Możliwe, że wcale nie trzeba było trawersować.

Dalej też sobie poradziliśmy chociaż szlak znów znikł i dla odmiany pojawiła się mgła. Col de Albeille jest jedyną przełęczą wyglądającą na przechodnią w tej okolicy. Pod samą granią śnieg już stopniał i znaleźliśmy szlakowy znak. Tym razem biało czerwony, być może biegnący od Etang Fourcat. Zejście wyglądało na bardzo strome, ale nasz poprzednik najwyraźniej zszedł… Rzeczywiście nie było źle, chociaż nie powiem, że bez adrenaliny. Co jakiś czas pod miękkim śniegiem trafiał się lód, na trasie ewentualnego zjazdu tkwiły raczej nieprzyjemne w dotyku skały… Schodziłam powoli omijając co się tylko da. Troszkę to pewnie zajęło. Kiedy dotarliśmy do trawek pięknie zaświeciło słońce więc zatrzymaliśmy się na chwilkę, żeby zjeść. Już bez pośpiechu. Jakoś przegapiliśmy moment kiedy znad grani wychyliła się ścigająca nas od kilku dni chmura. Ruszyliśmy w dół pod zsiniałym nagle niebem ubrani w peleryny i gotowi na nieunikniony deszcz. Chmura jakby się troszkę zawahała, Jose odwrócił się i z nią pogadał… a dalej już wiecie. Trafił w nas piorun.

Mokrzy i nieco wstrząśnięci (ale niezmieszani:)) zeszliśmy do restauracji przy wyciągach zwiedzając po drodze (zdecydowanie niechcący) wszystkie jeziorka Tristaina. Długi kawał szliśmy granią wśród potworniej ulewy i burzy. Głupio, ale jakoś nie wpadliśmy na inny pomysł. W teoretycznie zamkniętej restauracji świeciły się jakieś światła, więc obeszliśmy ją w kółko i znaleźliśmy otwarte drzwi. W środku była duńska wycieczka. My też dostaliśmy kawę i posiedzieliśmy troszkę żeby wyschnąć. Potem wycieczka wpakowała się do swojego autobusu, a restaurację zamknięto. Jose podjechał pod drzwi samochodem, załadowaliśmy wszystkie graty i przenieśliśmy się do pobliskiej cabany- chyba zbudowanej jako muzeum. Nie najgorszej, chociaż bez normalnych drzwi. Tylko z kratą.

Pomyśleliśmy. Doszliśmy do wniosku, że nic nam nie jest, Jose widział już znacznie lepiej i mógł prowadzić. Zastanawiałam się czy nie warto by jeszcze zjechać do sklepu, ale nie chciałam zawracać mu głowy. Odjechał do Saragossy na chwilkę przed kolejnym deszczem, a ja nie mając nic do roboty przesiedziałam popołudnie w muzealnej cabanie. Rozjaśniło się dopiero o zmroku. W międzyczasie wpadłam w błoto fotografując kwiaty i odwiedziło mnie dwóch zmotoryzowanych panów- też szukali miejsca na biwak. Skłamałam, że kolega pojechał po zakupy i zaraz wróci. Troszkę się zawsze czuję nieswojo w bliskości ludzi. Bez nich góry wydają mi się całkiem bezpieczne, z nimi wiadomo… różnie to bywa.

PS: Łażąc w klapkach po mokrym zboczu, w krótkiej przerwie pomiędzy jedną, a drugą ulewą pośliznęłam i wpadłam do błota, nieszczęśliwie ubrana w ostatnie suche rzeczy. Resztę zmoczyła mi wcześniej burza. Początkowo się bardzo zmartwiłam. Nic nie schło. Peleryna nawet nie ociekła. Wilgotność pewnie 100%. Okazało się jednak, że legginsy wyschły na mnie niemal za chwilkę, a rozwieszona bluza z powerstretchu do rana. Spodnie Vetti przy okazji uprałam. Należało im się. Wyschły rano, więc też nie czekałam długo. Najdziwniej zachowała się kurtka puchowa. Otarłam z niej błoto ręcznikiem. Troszkę nim wysuszyłam. Na szczęście mokry był tylko kawałeczek dołu. Nasiąkły puch wrócił do siebie już pod wieczór, błoto odpadło i w sumie nic się nie stało.

Błoto z powerstretchu też znikło samo, ale dopiero koło południa:)

Share
Translate »