Ochrona praw (autorskich)… i godzinka w Monte Carlo

Chciałam o tym napisać już wcześniej, ale jakoś się nie zabrałam. Szum wokół ACTA, praw autorskich i umieszczania zdjęć w internecie nie daje o sobie zapomnieć, wiec piszę teraz. Wiem, że wiele osób wchodzi na blog w poszukiwaniu pasujących im do czegoś zdjęć. Fajnie, cieszę się, że się podobają. Włożyłam w nie dużo serca. Pokazuję je, żeby się nimi podzielić. Mam prawo. Są moje, a nieliczne, które dostałam od przyjaciół podpisałam ich nazwiskami.  Nie mam nic przeciwko używaniu moich zdjęć jako wygaszaczy ekranu, pokazywaniu znajomym czy nawet kolekcjonowaniu, nie publikowałabym ich, gdybym tego nie chciała, jest jednak ale…

Tych, którzy maja ochotę ściągnąć je w celach komercyjnych, lub prezentować publicznie, proszę:  Zapytajcie mnie o zgodę. To nie boli, a jednoznacznie uwalnia od wszelakich podejrzeń o przekraczanie prawa. Nie obiecuję, że zawsze się zgodzę, ale pomyślę o tym:)

Nie wierzę w ustawy, nie ufam prawom. Zwykle chronią tylko bogatych i wielkich. Żyję z projektowania, wiele razy ukradziono moje pomysły i chociaż zdjęcia to całkiem inna sprawa, nie chciałabym, żeby związany z ich ewentualną kradzieżą ból i utrata zaufania do świata wracały i znów zatruwały mój czas. Wolę ufać ludzkiej uczciwości  i mam nadzieję, że szacunek którym darzę innych należy się też  i mi.

Na świecie jest już zbyt dużo zakazów. Tym którzy wciąż starają się wprowadzić więcej dedykuję mój reportaż z Monte Carlo. Stanęliśmy tam na godzinkę wracając z Alp.

 

Kamery patrzą, więc trochę tam jakby nerwowo… ale na wpadek gdyby to kogoś zaszokowało do defibrylatora tylko 80 m!

Co można zatem legalnie zrobić w Monte Carlo? Może podumać nad odróżnianiem dobra od zła?

Wprawdzie sam problem – czyli jabłuszko, wydaje się nieproporcjonalnie malutki… i już chyba bardzo dawno zerwany.

Para winowajców najwyraźniej nadal wygląda rajsko,

ale może dlatego, że interes kwitnie… a przynajmniej dość mocno się świeci :)

Share

wierzbówki

Pisząc wczoraj o pirenejskich kwiatach nic nie wspomniałam o wierzbówkach. Są pospolite, występują i w Alpach i w Tatrach. Na nizinach często porastają niekoszone łąki, mijam sporą kępę codziennie w drodze do pracy.  Można by o nich zapomnieć gdyby nie to, że to przecież taka piękna roślina.

Wierzbówki kwitną od końca lata aż do dużych mrozów. Są ekspansywne. Jesienią wielkie wierzbówkowe kępy zabarwiają całe hale na piękny róż.

Kiedy skończy się okres kwitnienia, cała roślina przebarwia się na jaskrawy ognistoczerwony kolor.

A kiedy skończy się i to, łąki zdobią malowniczo poskręcane, zaschnięte owocostany, nadal piękne, nawet jeśli odleciała już większość  pierzastych, białych nasion.

Wierzbówki są wszechobecne. Kojarzy mi się z nimi mnóstwo pięknych wspomnień. Prawdopodobnie każdemu… pamiętacie wierzbówkowe kępy, poprzerastane malinami na Równi Waksmudzkiej i Polanie pod Wołoszynem?  Teraz pewnie towarzyszą im też dojrzałe jarzębiny, nici babiego lata… i to przejrzyste jesienne powietrze…  Jaka szkoda, że to już koniec lata…

Share
Translate »