To kolejna dobra jednodniowa wycieczka z Linzy. Bardzo polularna, ale w poniedziałek, kiedy tamtedy szliśmy byliśmy na szlaku całkiem sami. Towarzyszł nam za to ślad kilkudziesięciu osób. Podobno w niedzielę przeszła tamtędy 60-cio osobowa wycieczka.
Pogoda była nieciekawa, ale na południu przejaśniało się.
Spróbowaliśmy odnaleźć Camino Francese- biegnącą skalnym balkonem mniej popularną (i nierozdeptaną) ścieżkę na Colado Petrachema, ale była jeszcze głęboko pod śniegiem.
Przeszliśmy kawałek i pogubiliśmy się. Kopczyli zginęły i nie wiedzieliśmy, która półka jest tą „przechonią”.
Wróciliśmy więc na wyższy skalny balkon, którym biegnie znakowany szlak. Straciliśmy na to około godziny. Jedyny plus to, że obejrzeliśmy cabanę- jest bardzo podobna do innych schronów w tej okolicy. Otwarta i można by w niej awaryjnie spać.
Po przejściu ciągu szerokich balkonów szlak wychodzi na otwarte hale. Pogoda poprawiła się i mieliśmy piękne widoki.
Nie było widać oznakowania, ale nie było też rozterek gdzie iść. Nasi poprzednicy wydeptali w śniegu szeroki trakt.
Z przełęczy był daleki, chociaż wąski widok na francuską stronę. Okrutnie tam wiało więc szybko poszliśmy dalej. Popatrzyłam tylko na zejście- nie wydawało się najgorsze. Trochę nizej w żlebie jest cabana Ansambare i droga na dno Cyrku Lescun.
Sama przełęcz to tylko szczerba w grani- urwistej i stromej od strony Francji, a dość lagodnej (ale teraz badzo oblodzonej) po stronie hiszpańskiej.
Na zboczu było kilka śladów narciarzy. Zejście wyglądało początkowo łagodnie, ale Jose, który je znał siadł i założył raki. Ja spróbowałam zejść bez. Śnieg był dobry nie za twardy i nie za miękki. Wydawało mi się, że buty wystarczająco dobrze trzymają.
Potem zmieniłam zdanie. Zejście to ciag bezodpływowych kotłów ( to teren krasowy i woda ucieka w szczeliny), które wydeptana przez naszych poparzedników ścieżka trawersowała wysoko po lewej stronie.
Pomiedzy kotłami jest kilka malowniczych wypłaszczeń.
Skały zasłaniały wiatr i w tych miejscach robiło się bardzo goraco. Nadtopiony śnieg miękł i spływał. Na trawersach było coraz mniej przyjemnie. Najgorszy był ostatni próg.
Długi trawers zawieszony nad urwiskiem jest bardzo stromy. Śniegu było już mało, do tego miał konsystencję budyniu. Bardzo byliśmy zadowoleni kiedy w końcu udało nam się z tego zejść. Ja kawałkami zjechałam prosto w dół, miejscami przeciskałam się pod drzewami skrajem lasu… Z dołu wyglądało to tak:
Tylko jeden ślad, nie wiem nawet czy ludzki prowadził rozsądnie przez kocioł prosto w dół. Inne przeszły trawersem po języczku śniegu, tak jak biegnie letni szlak.
-I pomyśleć, że przeszło tędy 60-ciu idiotów- zauważył Jose
-62- wyrwało mi się
Dalej było już całkiem prosto, chociaż nie dało się szybko iść. Śnieg zmiękł i w wielu miejacach wpadaliśmy głęboko.
W lesie śpiewało mnóstwo ptaków, a w odsłoniętych miejscach pojawiały się już kwiaty.
Śpieszyliśmy się, bo Boj został sam w otwartym samochodzie. Był zmęczony i nie chcieliśmy go ciągać w wysokie góry i w taki głęboki śnieg. Nie protestował.
Pięknie tam, choć mocno jeszcze śnieżnie a ja już się odzwyczaiłam od zimowej bieli. Fajne podsumowanie waszego trawersu – wcale mnie jakoś nie dziwi że poszliście „w ciemno” za śladami :) często tak jest że jak się człowiek mocno koncentruje na tym co w pobliżu, to nie widzi szerszego kontekstu.
Niestety, czyjś ślad i w górach i w życiu jakoś człowiekowi wyłącza myślenie. Zawsze wydaje się, że ten nieznany ktoś wiedział lepiej. Kiedyś dawno temu w Tatrach, też wiosną musiałyśmy z koleżanką naszego poprzednika sprowadzać na dół (bo utknął). Wcześniej idąc jego śladem myślałyśmy oczywiście ..o to jest gość! Taki trudny teren, a on idzie i się nie boi :)