Zwykle nie czuję potrzeby, żeby się tłumaczyć, ale ostatnie komentarze zwróciły moją uwagę na fakt, że moje „ciągłe podróżowanie” może być odbierane jako coś całkiem innego niż to, czym dla mnie w rzeczywistości jest. Jadąc w góry nie oczekuję ani przygody ani rozrywki. Nie zależy mi na relaksie, wygodzie i odpoczynku. Odrobinę na świeżym powietrzu, ale to wyłącznie ze względu na uprzykrzone alergie (przechodzą mi).
W moich włóczęgach nie ma niczego co zachwalają prospekty turystyczne. Nie poszukuję wyjątkowo widowiskowych miejsc, te znane najczęściej omijam. Nie zdobywam szczytów, nie delektuję się lokalną kuchnią, a miejscowy folklor i zwyczaje wolę poznawać w nieturystycznych miejscach, bez przeznaczonej dla przyjezdnych stylizacji i komercyjnej pozłotki. Moim wędrówkom często brakuje nawet błękitnego nieba i tak zwanej „pięknej” pogody- z tym, że ta rzekomo „brzydka” nie robi mi większej różnicy. Lubię jak pada, lubię mgłę. Polubiłam zimę i noc. Akceptuję góry takie jakie są.
Być może niektórzy zastanawiają się po co to robię, albo (czego nie brałam wcześniej pod uwagę) nie wierzą w to, co pokazuję i podejrzewają, że w rzeczywistości dekuję się w jakimś hotelu, oblewam ciepłym prysznicem, popijam wytworne drinki… a zdjęcia strzelam teleobiektywem z kolana, pewnie z jakiejś taksówki… Trudno. Ich strata.
Chodzenie po górach, takie jak moje (wolne, samotne i pozbawione wygód) jest jednym z najprostszych sposobów na doświadczenie uczucia szczęścia, ostatnio często omawianego przez psychologów i lifestylowe media. Nazwa „przepływ” czy „flow” brzmi świeżo. Mihaly Csikszentmihalyi rozpropagował to pojęcie i rzucił je na żer specom od motywacji i pisaczom biznesowych poradników (wybaczcie neologizm, ale od pisarzy wymagam nieco więcej), dając ludziom złudne poczucie, że po przeczytaniu i wpojeniu zasad zrealizują je we własnym życiu i wszystko się nagle zmieni. Nie jestem teoretykiem. Wybrany kiedyś zawód fizyka doświadczalnika wynikał z moich prawdziwych potrzeb. Lubię działać. Lubię eksperymentować. Pośród różnych rodzajów aktywności, które według psychologów przynoszą uczucie spełnienia i szczęścia sprawdziłam już prawie wszystkie. Sztuka, nauka, pisanie, medytacja czy modlitwa. Ruch. Wszystko to, co pochłania całkowicie i stawiając wystarczająco wysokie wymagania wciąga tak, że samo staje się celem. Z tych rzeczy moje łażenie jest najbardziej demokratyczne i najprostsze do powtórzenia. Niewiele wymaga, nie potrzebuje jakiś szczególnych uzdolnień czy środków. Droga jest wartością samą w sobie. Daje radość. Powoduje, że czas mija niepostrzeżenie, niebezpieczeństwa wydają się możliwe do pokonania, a wszystko układa się samo, płynnie dążąc do czegoś nad czym wcale nie trzeba się zastanawiać. Wystarczy wiara, że będzie dobre. Naturalna. Niewymuszona. Tak już po prostu jest.
Jest jeszcze szkopuł, o którym psychologowie nie zawsze wspominają, a który mnie jednak co jakiś czas gryzie. Trudno byłoby kontynuować tą przynoszącą radość drogę (modlitwę, naukę , sztukę, bieg …), nigdy, ani na moment jej nie przerywając. Poza nią jest jeszcze inny świat, zwykłe życie wcale nie mniej potrzebne czy realne. Ryzykowne i często niezasłużenie bolesne. Można by z niego zrezygnować (jak np buddyjscy mnisi czy chrześcijańscy zakonnicy), ale niektórzy z nas muszą je kontynuować. Świat rozwija się dzięki temu, że rodzą się i dorastają dzieci. Ktoś musi zasiać pola, pozmywać gary, przepchać sedes. Szczęście nie występuje w nadmiarze, więc jestem przekonana, że nawet najmniejszym okruszkiem, który udało się w jakikolwiek sposób uzyskać trzeba się koniecznie i niezwłocznie dzielić. Najlepiej tak, żeby inni zajęci akurat rzeczami nie dającymi ani krzty radości też mogli to wykorzystać. „Kochaj bliźniego jak siebie samego”- na tym opiera się cała nasza kultura, dzięki temu tworzymy żyjące w pokoju społeczeństwa, wspieramy się. Jestem pewna, że wystarczy jedna dobra myśl. Jedno szczęśliwe przeżycie. Miłość do czegokolwiek, choćby do gór. Żeby „polecieć” wystarczy odrobinka dobra, chwila spokoju i ufność w Los.
Jestem samotnikiem i niewiele do tego stadnego życia wnoszę. Moje pisanie to bardzo malutki wkład. Do tego nie bezinteresowny, bo sama ta czynność też zwykle przynosi mi radość (czyli wywołuje „przepływ”). Mam jednak nadzieję, że jeśli choćby jedna osoba zainspirowana zdjęciami czy opisem tras spakuje plecak i pójdzie w góry, uzyskane przeze mnie szczęście pięknie urośnie, a ilość wypromieniowanego w świat dobra wydatnie się nam wszystkim pomnoży.
No i to by było na tyle. Obiecuję solennie już więcej nie nudzić :)
Na zdjęciach niepozorne rzeczy, które sprawiły mi dużo radości na Korsyce.
Piękny wpis. Lubie także takie, bo są obrazem ludzi piszących i mówią coś więcej o nich niż wynika z opisów podróży.
I na koniec: Na pohybel zazdrośnikom. A może jednak trzeba im życzyć aby takie blogi niosły im przemianę wewnętrzną? Niech nauczą się ufać w szczerość ludzi i niech nie szukają fałszu w ich słowach. Niech czerpią to co dobre i uczą się znajdować szczęście wokół siebie i w realizowaniu osobistej drogi.
życzę im jak najlepiej. Pewnie potrzebują troszkę więcej życzeń niż inni, więc każde się przyda :)
dzięki, troszkę się bałam to pisać.
Jako nastolatek chodziłem/biegałem po górach by zaliczyć kolejne szlaki, by przejść w jeden dzień Orlą Perć z Kasprowego po Krzyżne, z Ciemniaka po Kasprowy, by zdobyć wpisy do GOT, by zaliczyć egzaminy na przewodnika i co najważniejsze by pokazać się rówieśnikom jakim to jestem hardcorem.
Teraz jadę w moje ukochane Rudawy Janowickie usiądę nad Piekliskiem i podziwiam w samotności jakie to wszystko piękne.
ja też bardzo silnie reaguję na piękno. Czuję je dosłownie fizycznie. Często mnie wzrusza.
Przepiękny wpis, bardzo, bardzo głęboki, dziękuje i mam nadzieję, że to początek serii, początek dłuższej całości, początek głębszej myśli ;-)
Radku nie przesadzaj, wymknęło mi się i już. Opiszę Wam teraz styczniową Korsykę. Może się komuś przyda. To świetny pomysł na góry wczesną zimą. Wiedziałam, że styczeń na Sardynii i Korsyce jest ładny (mało deszczowych dni), ale nie spodziewałam się, że spotka nas tam prawie lato. Fajnie tak uciec od szarugi i pluchy w to piękne południowe słońce:)
Kasiu! Te zdjęcia pięknie obrazują, to co napisałaś.
Nie wiem, czy to kwestia dojrzewania do pewnych spraw, czy wrażliwości, która z wiekiem się jednak zmienia, ale też zaczynam mieć podobne odczucia do Twoich.
Natomiast najbardziej ujął mnie ten sedes. Szukanie poezji w prozie to jest sztuka!
Jak zwykle pięknej urody foty – detale, które gdzieś w codzienności nam umykają. I ostatnie zdjęcie „poematy w beretach” w barze – klasyka.
Słońca zazdroszczę zwłaszcza zimowego. :))))
ja dorosłam dopiero po 50-tce :) dosłownie przed chwilą. Panowie w barze byli cudni i bardzo nas miło przyjęli. Dzięki!
a na zimowe słońce zapraszam (na Korsykę oczywiście, już prawie mam wrażenie jakby była moja :))
Piękne te „zafoliowane” kamienie w potoku!
Co do wpisu, to wierzyć mi się nie chce, że ktoś nie umie pojąć tego, o czym piszesz. Tak po prostu.
a jakie to było śliskie:)
Strasznie za tą naszą Korsyką tęsknię. Część trasy wybrałam zainspirowana Twoimi zdjęciami z zeszłego roku.
Cholera, ile prawdy w tym wpisie! Czuję to samo, choć nie potrafię tego ująć w tak celnych słowach jak Pani Katarzyna. Bardzo cenna uwaga o dzieleniu się szczęściem.
To pisałem ja, teoretyzujący fizyk-teoretyk ;)
Troszkę mnie faktycznie poniosło jak na doświadczalnika :)
Dzięki!
Znam masę osób, które wędrują po górach właśnie z tych powodów, jakie został uwzględnione we wpisie. Każdy po swojemu dokonuje „medytacji”, nie istnieje jedna jedyna jej forma.
Nie napisałam, że istnieje jedna forma. Nie jestem fanatykiem. Napisałam świadomie i z rozmysłem, że ze wszystkich, które ja już poznałam ta jest najprostsza do zrealizowania. Jestem przekonana, że rezygnacja z wygód, oddalenie od cywilizacji i przebywanie w pięknym otoczeniu odniesie skutek niemal w każdym przypadku. Tak przez całe tysiąclecia robili mnisi w każdej religii. Nie wymyśliłam tego. Dopasowałam tylko do naszych realiów (przy okazji wydaje mi się, że to powinno trwać przynajmniej 2 tygodnie).