Czujemy się zdezorientowani. Nasz gospodarz wyszedł, w chatce nie ma światła, a zapadł zmierzch. Nie znamy języka. Rozmawialiśmy na migi i nie jesteśmy pewni czy zrozumieliśmy. Może zostawił nas tu samych i odjechał? Jednak wraca w towarzystwie dwóch innych mężczyzn (którzy wykorzystują okazję żeby nas sobie obejrzeć i chyba uznają nas za zabawnych świrów). Coś naprawiali, żarówka błyska, ale zaraz znów gaśnie. Ibrahim wyciąga zwoje kabli i lampki na baterie. Przy latarce smaży złowione wcześniej ryby. Czuję się zakłopotana gościnnością, robimy problem choć z biegiem czasu mam wrażenie, że nasza wizyta sprawia mu jednak przyjemność. Po kolacji wypytuje czy jesteśmy małżeństwem i skoro mówimy, że nie prowadzi na piętro do dwóch oddzielnych pokoi. Są malutkie, to maleńki śliczny drewniany domek. Za oknem zobaczę rano stary spichrz na wysokich palach i powywieszane na drzewach ule, w skrzynkach, w beczkach. Na śniadanie dostaniemy własny miód. Jest też konfitura z jeżyn i pomyślę że nigdzie wcześniej nie widziałam żeby ludzie tak korzystali z natury. Te wszystkie warzywa powysadzane gdzie się da przy drogach i na każdym wolnym spłachetku ziemi, dzikie owoce, które się tu pracowicie zbiera i przerabia. Pszczoły.
Przy śniadaniu wypytuję o ścieżki. Nie chcę schodzić, chcę się przedostać na drugą stronę gór. Pytam najpierw o Altiparmak, Ibrahim wskazuje dolinę skąd zeszliśmy. Więc wyszukuję na mapie inne miejsca. Aż trafiam. Okazuje się, że możemy dojść do drogi, która opada dalej na południe. Ibrahim pokazuje wszystko rękami. Ja potwierdzam co zrozumiałam w ten sam sposób. Jose chce wiedzieć czy po drodze jest skała i jak stroma. Nie wie jak to pokazać, więc wychodzi i usypuje górkę z kamyków. Ibrahim kręci głową i wskazuje na zarośnięte pobocze. Oddychamy z ulgą.
Początkowo idziemy gruntówką. Prowadzi do kamiennej pustej pasterskiej wsi. Ostatnie kilkaset metrów podjeżdżamy z grupką mężczyzn na pace ich samochodu. Chętnie by z nami porozmawiali, ale tak mało rozumiemy, że odpuszczają. Z daleka słyszymy potem kanonadę. Strzelają w niebo z broni jaką miał też Ibrahim, i wcześniej panowie od koparki. Być może jest tylko hukowa, żałujemy, że nie mamy jak się dowiedzieć. Powyżej wsi przez kilkaset metrów ciągnie się słaby ślad ścieżki, wyżej nie ma już nic. Podejrzliwie patrzymy na zbocza, ale w tej dolinie nie ma już nic trudnego. Galimatias skał na progach, podmokłe łączki wokół jeziorek. Strumyki. W trawkach na wyższym progu doliny jest aż żółto od krokusów. Jeszcze wyżej łapie nas deszcz. Widoczność z grani jest słaba i przez moment nie wiem jak pójść. Dopiero po chwili rozumiem, że jesteśmy wprawdzie na grzbiecie, ale nie na tym, z którego mamy zejść. Zanim tam dojdziemy znów przelatuje deszcz i nad doliną, która się przed nami otwiera rośnie tęcza.
Schodzimy stromo, bez ścieżki, bez linii w nawigacji, która wcześniej i tak nam nie pomogła. Czasem wracamy i próbujemy jeszcze raz. Każdy próg wymaga zastanowienia, poszukania mniej stromej drogi, obejścia rumowiska czy piargu. Nie ma znaków, ale widuję czasem pety. Ktoś tędy szedł.
Mijając uschnięte, chyba wyrwane przez lawinę rododendrony zbieramy zapas patyków na wieczór. Poniżej ostatnich stawów dolina poszerza się, ze stoków spływają dziesiątki strumyków. Są głębokie, ukryte w wysokich trawach i przez to idziemy powoli. Na mapie kilka kilometrów przed nami jest koniec ścieżki. Spodziewam się tam pasterskiej wsi i chętnie bym do niej zeszła na noc, ale wpadam do rzeczki. Jest płytka zamaczam się tylko z jednej strony. Ale już zapadł zmierzch, zerwał się wiatr. Jest lodowato. Zbiegamy do pierwszej płaskiej trawki. Jose stawia namiot ja zrzucam z siebie mokre rzeczy. Mokra jest też torba na aparat, ale tylko z wierzchu.
-Jak ja to teraz wszystko wysuszę!- martwię się, a on sięga do swojego przepastnego plecaka i wyciąga paczkę spinaczy do prania… Montuję sznurek na namiocie i kijku. Do rana wszystko jest suche.
W ciemności gotujemy na naszym mini ognisku. Dobrze tak siedzieć w pięknej dolinie i nie myśleć, że znów trzeba będzie wracać.
Ranek jest słoneczny. Przerywana linia na mapie kończy się przy pasterskim szałasie. Owce i dwóch pasterzy wspięli się już wyżej na stok, został pies, więc trzymamy stosowny dystans. Za rzeką zaczyna się gruntowa droga.
Trochę nie lubię tak pisać, ale dzisiaj wyjątkowo: balsam na skołatane nerwy…
:) cieszę się, że do czegoś się to moje pisanie przydaje.