Góry Pontyjskie cz3

Czujemy się zdezorientowani. Nasz gospodarz wyszedł, w chatce nie ma światła, a zapadł zmierzch. Nie znamy języka. Rozmawialiśmy na migi i nie jesteśmy pewni czy zrozumieliśmy. Może zostawił nas tu samych i odjechał? Jednak wraca w towarzystwie dwóch innych mężczyzn (którzy wykorzystują okazję żeby nas sobie obejrzeć i chyba uznają nas za zabawnych świrów). Coś naprawiali, żarówka błyska, ale zaraz znów gaśnie. Ibrahim wyciąga zwoje kabli i lampki na baterie. Przy latarce smaży złowione wcześniej ryby. Czuję się zakłopotana gościnnością, robimy problem choć z biegiem czasu mam wrażenie, że nasza wizyta sprawia mu jednak przyjemność. Po kolacji wypytuje czy jesteśmy małżeństwem i skoro mówimy, że nie prowadzi na piętro do dwóch oddzielnych pokoi. Są malutkie, to maleńki śliczny drewniany domek. Za oknem zobaczę rano stary spichrz na wysokich palach i powywieszane na drzewach ule, w skrzynkach, w beczkach. Na śniadanie dostaniemy własny miód. Jest też konfitura z jeżyn i pomyślę że nigdzie wcześniej nie widziałam żeby ludzie tak korzystali z natury. Te wszystkie warzywa powysadzane gdzie się da przy drogach i na każdym wolnym spłachetku ziemi, dzikie owoce, które się tu pracowicie zbiera i przerabia. Pszczoły.

Przy śniadaniu wypytuję o ścieżki. Nie chcę schodzić, chcę się przedostać na drugą stronę gór. Pytam najpierw o Altiparmak, Ibrahim wskazuje dolinę skąd zeszliśmy. Więc wyszukuję na mapie inne miejsca. Aż trafiam. Okazuje się, że możemy dojść do drogi, która opada dalej na południe. Ibrahim pokazuje wszystko rękami. Ja potwierdzam co zrozumiałam w ten sam sposób. Jose chce wiedzieć czy po drodze jest skała i jak stroma. Nie wie jak to pokazać, więc wychodzi i usypuje górkę z kamyków. Ibrahim kręci głową i wskazuje na zarośnięte pobocze. Oddychamy z ulgą.

Początkowo idziemy gruntówką. Prowadzi do kamiennej pustej pasterskiej wsi. Ostatnie kilkaset metrów podjeżdżamy z grupką mężczyzn na pace ich samochodu. Chętnie by z nami porozmawiali, ale tak mało rozumiemy, że odpuszczają. Z daleka słyszymy potem kanonadę. Strzelają w niebo z broni jaką miał też Ibrahim, i wcześniej panowie od koparki. Być może jest tylko hukowa, żałujemy, że nie mamy jak się dowiedzieć. Powyżej wsi przez kilkaset metrów ciągnie się słaby ślad ścieżki, wyżej nie ma już nic. Podejrzliwie patrzymy na zbocza, ale w tej dolinie nie ma już nic trudnego. Galimatias skał na progach, podmokłe łączki wokół jeziorek. Strumyki. W trawkach na wyższym progu doliny jest aż żółto od krokusów. Jeszcze wyżej łapie nas deszcz. Widoczność z grani jest słaba i przez moment nie wiem jak pójść. Dopiero po chwili rozumiem, że jesteśmy wprawdzie na grzbiecie, ale nie na tym, z którego mamy zejść. Zanim tam dojdziemy znów przelatuje deszcz i nad doliną, która się przed nami otwiera rośnie tęcza.

Schodzimy stromo, bez ścieżki, bez linii w nawigacji, która wcześniej i tak nam nie pomogła. Czasem wracamy i próbujemy jeszcze raz. Każdy próg wymaga zastanowienia, poszukania mniej stromej drogi, obejścia rumowiska czy piargu. Nie ma znaków, ale widuję czasem pety. Ktoś tędy szedł.

Mijając uschnięte, chyba wyrwane przez lawinę rododendrony zbieramy zapas patyków na wieczór. Poniżej ostatnich stawów dolina poszerza się, ze stoków spływają dziesiątki strumyków. Są głębokie, ukryte w wysokich trawach i przez to idziemy powoli. Na mapie kilka kilometrów przed nami jest koniec ścieżki. Spodziewam się tam pasterskiej wsi i chętnie bym do niej zeszła na noc, ale wpadam do rzeczki. Jest płytka zamaczam się tylko z jednej strony. Ale już zapadł zmierzch, zerwał się wiatr. Jest lodowato. Zbiegamy do pierwszej płaskiej trawki. Jose stawia namiot ja zrzucam z siebie mokre rzeczy. Mokra jest też torba na aparat, ale tylko z wierzchu.

-Jak ja to teraz wszystko wysuszę!- martwię się, a on sięga do swojego przepastnego plecaka i wyciąga paczkę spinaczy do prania… Montuję sznurek na namiocie i kijku. Do rana wszystko jest suche.

W ciemności gotujemy na naszym mini ognisku. Dobrze tak siedzieć w pięknej dolinie i nie myśleć, że znów trzeba będzie wracać.

Ranek jest słoneczny. Przerywana linia na mapie kończy się przy pasterskim szałasie. Owce i dwóch pasterzy wspięli się już wyżej na stok, został pies, więc trzymamy stosowny dystans. Za rzeką zaczyna się gruntowa droga.

Share

Góry Pontyjskie cz1 Ardesen-Samli Golu

Kiedy czekałam na samolot do Kutaisi o świcie na Okęciu byli prawie sami Żydzi. Ubrani w eleganckie płaszcze mężczyźni z wypielęgnowanymi, pozwijanymi w loki pejsami zwisającymi spod ciemnych kapeluszy. Przypomnieli mi, że mieliśmy lecieć do Izraela, a raczej, że ja chciałam tam lecieć, ale Jose się na to nie zgodził. Teraz mam wrażenie, że na moich oczach zamyka się i zawęża świat nie od zawsze, ale od wielu lat otwarty, przyjazny, że tylko zwiedzać, tylko go brać. Był 19 września. 9 października, niecałe 3 tygodnie później w Izraelu wybuchła wojna z Hamasem. Wtedy byliśmy już w Gruzji. Kilka dni wcześniej, kiedy szliśmy przez Turcję upadł Górski Karabach. Przemówienie Erdogana w telewizji trwało chyba ze 2 godziny. -Kto zaczął?- spytałam chłopaka, który nas wtedy zaprosił na noc-Armenia- odpowiedział jakby to było oczywiste. Trudno nam to było zrozumieć.

Wyjeżdżając myślałam, że nauczę się troszkę Zakaukazia. Za każdym razem kiedy tu byłam odkrywałam jak mało wiem. Jak pobieżnie zapamiętałam fakty z historii, jak wielu nigdy nie znałam. Teraz obawiam się, że niczego nie uda mi się uporządkować, bo sposób w jaki myśli się tu o ojczyźnie, o kraju, granicach, języku, historii czy wierze jest mi obcy. W ciągu 40 dni przeszliśmy z Pontu skąd w czasach Imperium Osmańskiego wypędzono Ormian i Greków, przez Dżawachetię gdzie się wtedy schronili i w poprzek Armenii od azerbejdżańskiej do tureckiej granicy. W każdym z krajów spotykaliśmy wspaniałych, gościnnych ludzi, tam gdzie się tylko dało rozmawialiśmy. Czasem na migi, czasem po niemiecku czy angielsku, w Gruzji i Armenii po rosyjsku. Chciałabym umieć to poukładać, wyłuskać sens. Nie wiem czy lepiej poczekać (może mi się to w głowie ułoży?), czy wręcz przeciwnie pisać od razu zanim pozapominam szczegóły.

Mogłabym pominąć wszystkie trudne sprawy, opisać trasy, jedzenie, zabytki, parki narodowe i folklor… Przedstawić Wam śliczny beztroski świat, ale już od lat w niego nie wierzę i szkoda mi czasu. Tak jak zawsze było mi go szkoda na rywalizację i wyczyn, na liczenie kilometrów i godzin, pokonywanie wyimaginowanych trudności żeby zmierzyć się z podróżnikami, których znam tylko z opowieści, zwykle ich własnych, na ich profilach i blogach. Wobec wojen, migracji, katastrof, które spotykają tysiące zwykłych ludzi i przyrodę, to też wydaje mi się miałkie. Piszę intuicyjnie, tak jak to widziałam, jak zrozumiałam, bez generalizowania i analiz. Nie jestem historykiem, trzymam się z dala od polityki. Chodzę po górach, bo je kocham, unikam tłumów, staram się nie ulegać wpływom, ale patrzę i czuję i czasem nawet z mojego odosobnienia coś widać. To tylko okruszki, nie spodziewajcie się niczego wielkiego. Mam nadzieję, że Was bardzo nie rozczaruję.

19.września. Marszrutka do Batumi, szaszłyk w malutkiej, ciemnej restauracji, pyszny i jedyny nie mięsny na jaki trafię w ciągu tej podróży. Miejski busik do tureckiej granicy. Upał i kurz. Przejście graniczne jest ogromne, piesi mają tu swój oddzielny tor. Nie ma tłoku. Kamera, w którą powinnam spojrzeć wisi zbyt nisko i pogranicznik każe mi kucnąć. Plecak trzeba prześwietlić. Mam gaz, mam nóż. Sery, które miał przywieźć Jose ukradziono w autobusie do Barcelony, ale mamy trochę jedzenia i nie wiemy czy wolno nam je tu wwieźć.

Uff, jeszcze tylko zajrzeć do toalety, bo kto wie gdzie się trafi kolejna. Na szosie stoi rząd autobusów. -Ardesen?- pytam. Kierowca kiwa głową, więc siadamy, nieświadomi, że ruszy dopiero jak się wypełni. Czas płynie, piękne górzyste wybrzeże ciemnieje. Nasze plecaki są przekładane i wypakowywane za każdym razem kiedy pojawi się ktoś z większą walizką. Niektórzy niecierpliwią się i wołają taksówkę. Morze jest gładkie, jakby oleiste. Słońce opada nad nie na wprost nas. Zapomnieliśmy wymienić pieniądze…

W Ardesen powinien być kemping. Kiedy autobus wypuszcza nas na nabrzeżu jest już noc, choć dopiero minęła siódma. Kręcimy się, próbujemy śledzić strzałkę wskazującą rachityczny namiocik, ale drogę odcina nam szosa. -Kemping to tu- pokazuje na migi mężczyzna. Dopiero po chwili orientujemy się, że strażak. I że miejsce, które nam wskazał to altanka. Strażacy przeciągają pod budynek dźwig. Walcząc z pałatką, którą trudno postawić na betonie zerkamy ciekawie co robią. -Powiesiliśmy światło!- mówi jeden z dumą i zaprasza do stolika (teraz oświetlonego jasno) na herbatę. Słuchamy dziwnie cichego morza, jest ciepło, przyjeżdżają kolejni mężczyźni, siedzimy, rozmawiamy, patrzymy jak zbierają plony z pólek, które wygospodarowali przy skalistej plaży. Fasola, pomidory, winogrona. Rano zobaczę też pojedyncze rzędy kukurydzy ciągnące się kilometrami w stronę miasta.

Przede wszystkim musimy wymienić pieniądze, kupić telefoniczne karty. To znajdujemy na głównej ulicy. W sklepie sprzedają pyszne robaczywe jabłka, woda jest przy meczecie. Sery wydają nam się dziwne, nie udaje się znaleźć rybek w puszkach. Narasta upał. Ruszamy w górę, domy są coraz rzadsze, każde wolne miejsce wypełniają krzewy herbaty wystrzyżone na płasko jak trawa. Gubimy się, ktoś podpowiada nam jak iść, młody mężczyzna podwozi do skrzyżowania. Robimy pierwszy w tej wędrówce błąd i zamiast do głównej szosy co biegnie do twierdzy Zilkale skręcamy w dolinę. Dwie roześmiane panie zabierają nas na pakę pickupa. -Gdzie wy w zasadzie jedziecie?- dopytują po kilku kilometrach. Nie chce nam się wracać. Wyciągam telefoniczną mapę. Przed nami kolorowa wieś. Kackar- czytam. Chaczkar. Tylko to zostało tu po Ormianach? Nazwa, albo może tylko to widzę. Panie śmieją się do nas ostatni raz. Jedna prosi mnie o fotografię, pozuję, ale nie jest zadowolona. -Zdejmij okulary- pokazuje, więc zdejmuję i w zamian proszę żeby zdjęła chustę. Wiem, że pod spodem jest zabawna czarna czapeczka, widziałam ją zanim na nasz widok nakryła głowę. Kobieta waha się, ale tylko moment. I mam jej uśmiech. W ciągu 40 dni za kierownicą spotkam już tylko wyłącznie mężczyzn.

Układam w myślach nowy prowizoryczny plan. Kackar to w sumie dobre miejsce na start. Wydaje się symboliczne, choć na środku stoi meczet, nie cerkiew. Jeszcze większy mijamy w Yukari Durak. Wsie są schludne, domy wydają się nowe, poobrastane gąszczem owocowych drzew, ogrodami. Tu też wzdłuż dróg ciągną się sznury fasoli, rzędy pokładającej się już kukurydzy. Ani skrawek ziemi się nie marnuje. W jednej ze wsi pytamy o wodę i starszy pan przynosi nam gruszki, małe soczyste i słodkie, z wierzchu szarawe. Strome stoki szczelnie wypełnia herbata. Spichlerze drewniane i na wysokich słupach bardzo mi przypominają Asturię. -Jesteś Arabem?- zaczepia Jose starszy mężczyzna. -Nie mam nic przeciwko nim- powie wieczorem nasz gospodarz- niech przyjeżdżają zjedzą i jadą do siebie, ale nie żeby tu budowali letnie domy. Coraz ich tu więcej przyjeżdża. I wszystko robią wielkie i na pokaz-.

Tymczasem wchodzimy we mgłę. Czym wyżej tym większa wilgoć. Zanim zdecydujemy czy zakładać peleryny jeszcze raz usłyszymy silnik. Chłopak zwalnia, pokazuje pakę, ale pytam czy bym jednak mogła do środka. Na siedzeniu leży sterta chlebów, jakoś się mieszczę. Bujamy się na straszliwych wertepach, kierowca sięga dłonią po telefon, myślę, że chce zadzwonić, ale palcem przesuwa zdjęcia w galerii. -Popatrz- mówi- za 2 kilometry będzie tak-. Patrzę, nad morzem chmur zachodzi słońce. Wysiadamy na samej krawędzi mgły. Tuman liże odjeżdżający samochód, głaszcze skraj lasu i łyka łapczywie słoneczną kulę zanim opadnie za grań.

Parę kilometrów dalej widzimy wieś. Domy wynurzają się i zanurzają w chmurze. Szczeka pies. Zapalają się światła w kilku oknach. Brniemy błotem w stronę samotnej altanki. -Mówisz po niemiecku?- słyszę z ciemności. Mężczyzna wylewa beton. -Tak- odpowiadam niepewnie. I zostajemy na noc. Domek jest jeszcze w budowie. Właściciel jest młodym emerytem. Sąsiednie budynki postawili jego bracia i kuzyni. Jose je z nimi kolację, ja daję się namówić dopiero na śniadanie. To tam pierwszy raz widzę naczynie do parzenia herbaty. -To moja, mam jej kilka hektarów- kuzyn naszego gospodarza kruszy w dłoni garść delikatnych listków- żona, dzieci właśnie ją teraz zbierają. Myślę, że mogłam ich widzieć z paki samochodu, tego pierwszego, jeszcze nisko, w dolinie. Gromadki kolorowych ludzi na stromiznach. Kobiety w wielkich kapeluszach, plecione kosze. Żałowałam, że nie zdążyłam zrobić zdjęć. To wada podjeżdżania. Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem i zdecydowaliśmy, że nie będziemy odmawiać. To forma kontaktu z ludźmi, bycia razem. Uznaliśmy, że ma dla nas większy sens. W ciągu 40 dni przejedziemy w ten sposób 77 km w dwudziestu trzech bardzo krótkich podwózkach. W większości w Turcji, zapamiętamy każdą z nich.

Nocą przewala się nad nami burza. Uchylam okno, ale zaraz zamykam, bo pachnie gnojem. Dom sąsiaduje z obórką dla stadka owiec, rano droga jest grząska, brniemy błotem, przed nami zrobił to niedźwiedź o stopach niemal tak dużych jak moje. I nie był sam, mijamy ślady matki z młodym, i inne spore, choć już nie tak wielkie jak rano. Na poboczach kwitną biało krokusy, na horyzoncie rośnie mur wspaniałych gór. Kackar.

We wsi leżącej na grani są jeszcze ludzie. Witają nas, zagadują, chętnie pozują do zdjęć. Mężczyźni i kobiety, starsi, zawsze razem. Spotkamy potem jeszcze dużo takich par. Do popołudnia maszerujemy drogą. Mijamy cmentarz z kranami jak przy meczecie i ławeczkami z betonu udającego drewno. Wszystkie groby są marmurowe i nowe. Żadna data nie sięga wstecz dalej niż 100 lat. Z zakrętu drogi widać opuszczoną pasterską wieś. Blaszane dachy poobkładane kamieniami przypominają słodycze otoczone wiórkami z orzechów. Nad Morzem Czarnym osiadło morze chmur. Staje koło nas samochód z turystami i zaraz nadjeżdża drugi. Mężczyzna ma u pasa pistolet. Jose myśli, że to policjant, ale to budowlaniec. -Próbujemy zrobić dojazd do jeziorek- tłumaczy, ale go nie rozumiemy. Nieświadomie maszerujemy świeżo wygładzoną nawierzchnią jeszcze z godzinę. Droga kończy się niespodziewanie na stromiźnie. Za koparką stoi butla z gazem i naczynie do parzenia herbaty. Dalej już tylko gąszcz. Jagody maliny, róże. Pożółkłe już zarośla niskich wierzb. Starty głazów. Zapada zmierzch, wszystko mi pachnie niedźwiedziem.

Share
Translate »