Góry Pontyjskie cz5

Choć do wyboru jest ścieżka i droga ruszamy drogą, bo wydaje się prostsza. W połowie zbocza kończy się na ocienionej wielkimi dębami polanie, a oparty o pień jednego z nich pasterz zdziwiony odrywa się od ekranu smartfonu i pokazuje, że to nie tu, że iść z powrotem. Próbuję zagadać, ale nie znamy wspólnego języka. Wracamy do miejsca gdzie na czymś co mogło być rozstajami utknęła potężna kałuża. Nie od razu rozumiemy, że opadające w naszą dolinę osypisko było (być może jeszcze niedawno) gruntową drogą. To nie pierwszy raz kiedy widzimy oberwane zbocza, ale pierwszy, kiedy to co zostało jest zbyt strome żeby je bezpiecznie pokonać. Glina zesztywniała. Miękkie buty nie pozwalają na wybicie stopni. Próbujemy i wyżej (kolczaste chaszcze) i niżej (rzeka wpada do wąskiego kanionu). Jose upiera się i w połowie skarpy znajduje ślady wyciśnięte kiedyś w błocie przez niedźwiedzia. W skwarze zaschły i skamieniały tworząc troszkę zbyt rzadki ciąg solidnych stopni. Wracamy na drogę, musi być nieużywana od dawna, bo pozarastała. Kwiaty, zioła ciągną się aż do wsi przycupniętej w dolinie sporej rzeki. Resztka gruntówki wpada do koryta potoku. Przed nami idzie para starszych ludzi niosąc kosze (jak nam się wydaje z praniem). Wdrapują się na betonowe obrzeże, fragment dawnej regulacji rzeczki. Idziemy murkiem jak po równoważni, aż zdziwieni puszczają nas przodem wskazując pieszy most na głównej rzece. W kanionie jest upalnie i sucho. Szosa, kiedyś asfaltowa lub betonowa jest skruszała, zasypana ziemią skalne ściany zbiegają się tworząc tunel. Idziemy na północ przez kilka godzin. Raz czy dwa udaje nam się zbliżyć do rzeki i pochlapać, schłodzić stopy. Miejscami trafiam na dojrzałe jeżyny. Dolina czasem się poszerza, na łąkach pasą się krowy. Starsza para przysiadła na skale obok stada. Kobieta dzierga robótkę na drutach, mężczyzna patrzy na nas i podnosi dłoń kiedy wołamy salam alejkum. W płatach cienia kwitną zimowity.

Z kilometr przed miejscem gdzie planowałam skręcić Jose macha na przejeżdżającą ciężarówkę i triumfalnie, jak jakieś ważne (i dziwaczne) persony wjeżdżamy do wsi stojąc za kabiną szoferki z twarzami wystawionymi na wiatr. We wsi są ludzie, zagadują nas, śmieją się i żartują, ale niczego oczywiście nie rozumiemy. Udaje mi się dogadać tylko z naszym kierowcą. Rozumie gdzie chcę dojść, ale ja nie rozumiem jak pokazuje drogę więc prowadzi nas do polanki gdzie trzeba skręcić w las. Już wieczór i w cieniu robi się chłodno. Nie ma ścieżki, intuicyjnie wyszukuję przejście wśród skał i drzew i trafiam na zakręt polnej drogi. Wyżej widzimy maleńką wieś i wiemy już, że nie dojdziemy dalej przed nocą.

Przy pierwszym domu gotuje się gar ziemniaków. „Pewnie dla świń” myślę, zapominając, że muzułmanie ich nie jadają. W jednym z ogródków pracuje mężczyzna, pytamy czy możemy gdzieś rozbić namiot, wskazuje wyżej. Na stoku, tuż przed krawędzią lasu stoi nowy, drewniany dom. Wydaje się nam zbyt ładny, zbyt nowoczesny, podejrzewamy, że zbudował go sobie jakiś bogaty człowiek jako daczę, i że pewnie nikogo tam nie zastaniemy. Słońce nurkuje już za grań Kackaru, niebo ciemnieje. Na pylistej drodze co i rusz leży niedźwiedzia kupa. Wchodzimy pomiędzy ruiny kamiennych budynków. W jednym z ogrodów kobieta wykopuje kartofle. Odpowiada na powitanie i woła. Przychodzi dwóch chłopaków w kapeluszach. Mówią po angielsku i prowadzą nas do nowego domu. Z bliska nie jest już taki duży i nie jest pusty.

Czujemy się zawstydzeni, nie chcieliśmy robić nikomu kłopotu, w przedsionku stawiamy plecaki i buty. Ciemna złotawa lampka oświetla otwarte wnętrze o ścianach z nowego jasnego drewna. W kącie pomiędzy wiadrami z mlekiem siedzi kobieta w tradycyjnym stroju i obraca dźwignią ręcznej wirówki. Urządzenie musi być bardzo stare, korpus jest metalowy, zdobiona złotem jak pierwsze maszyny do szycia 100 lat temu. Śmietana skapuje do wiadra. Kobieta wygląda jak postać na starym obrazie. Na nasz widok odwraca się i uśmiecha nie przerywając pracy. – Zepsuła nam się elektryczna wirówka- mówi Sedat starszy z chłopaków.

Nie ma mowy o rozbijaniu namiotu. Zostajemy na kolacji. Sedat jest absolwentem ekonomii, jego brat studiuje leśnictwo. Tata, który podjeżdża już po zmroku jest budowlańcem. -Był w Kijowie kiedy wybuchła wojna- mówi Sedat- Uciekł pierwszym samolotem-. Siadamy w jednym z pokoi wyłożonym miękkimi tkaninami. W piecyku buzuje ogień, jest ciepło. Mama, która wydaje mi się bardzo młoda szykuje kolację, chłopcy przynoszą potrawy na wielkiej tacy i stawiają je przed nami na podłodze. -Nie wiem jak się zachować- mówię młodszemu na widok mnóstwa miseczek i talerzyków. – Jedz rękami- odpowiada ze śmiechem. Waham się chwilę, czekając aż przyjdzie mama, ale ona z nami nie siada. W telewizji przemawia Erdogan. Myślę, że wreszcie rozumiem co znaczy zwrot „siedzieć po turecku” i oczywiście bardzo mi cierpną nogi. -To tradycyjny dom- śmieje się Sedat kiedy się kręcę.

Jedzenie jest pyszne. Prezydent przemawia przez dwie godziny, łapię tylko pojedyncze słowa. Azerbajdżan, Karabach… Rozumiem, że znów wybuchła wojna. -Kto zaczął?- pytam, Sedat odpowiada, że Armenia. Nie chcę drążyć.

Śpimy w pokoju braci, oni przenoszą się na podłogę w salonie. Nie da się z tym nic zrobić (naprawdę wystarczyłby mi balkon), więc z poczuciem winy za to wieczorne najście (i wdzięczności, że nie musimy się bać niedźwiedzia, co często włóczy się wokół domu) rozkładamy się w malutkiej sypialni tak jak dzienny pokój wyłożonej tkaninami.

Rano wychodzę popatrzeć na poranny obrządek. Zwierzęta stoją po kilka w drewnianych oborach. Krowa, którą akurat podłącza się do dojarki dostaje wiaderko gruszek i jej towarzyszki węszą tęsknie czekając na swoją kolej. Maszyny dogląda ojciec, mama ubrana w szarawary (dopasowane kolorem do sweterka i kaloszy) czyści podłogi z gnoju. – Naprawdę? Nie odwrotnie? -dziwi się Jose jeszcze z łóżka, kiedy mu to opowiadam.

Przy śniadaniu taca/stolik ląduje na podwyższeniu i nie muszę się już męczyć na podłodze. Rozumiem ukradkowe uśmiechy i jestem wdzięczna. Trudno, nie przywykłam. Pod koniec mama przysiada się do nas na chwilę, a młodszy brat pożycza samochód starszego i zjeżdża do miasta. To letni dom. Zbudowany niedawno przez ojca. Rodzina mieszka w nim co roku przez kilka miesięcy. -Jest jeszcze jeden, to dlatego trzymamy konia- wskazuje Sedat. -Tam wysoko już nie dochodzi droga. – Jak długo tu zostaniecie?- pytam- Do listopada. Dopóki nie spadnie śnieg.

Wychodzimy obładowani świeżą śmietaną, serem, chlebem i gotowaną wołowiną. Są też owoce, pomidory i masło. Podobnie jak poprzednio (choć tu dużo bardziej, bo mogliśmy swobodnie rozmawiać) zaskakuje nas uczucie równowagi. Ludzi i ziemi, historii i nowoczesności, wschodniej i zachodniej kultury. Miasta i wsi. Jakby to wszystko mogło istnieć jednocześnie nie szkodząc sobie nawzajem i nie wypierając się. Jakby nikt z nas nie musiał dokonywać wyboru. I wystarczyło tylko znaleźć właściwe miejsce i być sobą. „Może nie mają wyboru? Może o wszystkim decydują rodzice, tradycja?” Tłucze mi się po głowie. Niewiele wiem.

Ścieżka, która pokazał nam Sedat zarosła. Nie ma jej oczywiście na mapie więc troszkę się stresuję, ale idę intuicyjnie jak zwykle, tam gdzie najłatwiej uda się przejść i trafiam. Wzdłuż grani ciągnie się ślad, wydeptany chyba przez zwierzęta. Idziemy rozgrzanym lasem, w zapachu igieł. I choć ojciec Sedata mówił żebyśmy zeszli co Camlica, zostajemy na grzbiecie wśród jaskrawo liliowych zimowitów i suchych traw. Po prawej ciągną się zamglone szczyty Kackaru, po lewej zielona dolina otoczona podciętymi skałami. W południe trafiamy na opuszczony już pasterski domek. Ściany wewnątrz są zawieszone dywanami, na schodku leży zapomniane mydło. Jose znajduje źródło, wypełniamy butelki i wędrujemy łagodnymi grzbietami do wieczora.

Nocujemy w kamiennym domku przy owczarni. Nocą strasznie harcują myszy i muszę sobie rozbić moskitierę. Jose śpi jak kamień jak zwykle. Schodzimy polnymi drogami z dalekim otwartym widokiem. Zamglone, jakby wyprane z kolorów góry ciągną się aż po Gruzję, po Morze Czarne. Pachną jałowce, wiatr głaszcze łany suchych traw. Przy miejscu piknikowym stoi toaleta i śmietnik. Nie widać ludzi.

Niżej zaczyna się szersza szutrówka. We wsiach spotykamy głównie kobiety. Najczęściej rozmawiają przez telefon lub na nim piszą. Narasta upał, więc siadamy przed meczetem, przy kranach z wodą. Z góry wolno turla się ciężarówka z kolorowo ubranymi ludźmi na pace. Zwalnia, więc też wsiadamy. Daleko, kilkaset metrów niżej błyszczy rzeka pocięta zaporami i szosa, może nawet autostrada. Nasza droga opada ciągiem upiornych zygzaków. Wiatr macha kolorowymi spódnicami, bujają się wiadra ze śmietaną. Panie wysiadają w najniższej wsi. Ktoś podchodzi poczęstować wszystkich figami. Kierowca oznajmia, że jedzie dalej, wiec zjeżdżamy z nim na stację benzynową gdzie spodziewałam się znaleźć sklep, ale są tam tylko słodycze. Kupuję orzechy i chałwę, niski korpulentny mężczyzna zaprasza nas na herbatę. Jest z Niemiec tłumaczy, że nie możemy iść pieszo główną drogą (a jednak trzeba był zejść do Camlica, byłoby bliżej) i proponuje, że jego pracownik nas podwiezie. Wskakujemy, tym razem do szoferki i mijamy kilka tuneli i most. Zaporowe jezioro jest turkusowe. Droga (pierwsza, która odbija na wschód) rozgrzana jak wnętrze pieca. Nie ma dostępu do wody.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »