Gruzja-Algeti, Manglisi, Mtskheta

Rezerwat Algeti zaznaczono na ulotce na zielono. Według mapy powinny być tam szlaki. To mnie skusiło. Kierowca poinstruowany przez Idę wysadził mnie przy drodze skręcającej do Manglisi. Trochę mi było żal pominiętych gór niewiele widziałam. Płaskowyż, pola ziemniaków, pastwiska poprzecinane skalistymi kanionami. Pustka- a jej zawsze szkoda. Po południu dotarłam do Manglisi Sioni. -Po co tak chodzisz?- wypytywała kobieta w czarnej chustce- jak umrzesz dusza wszystko zobaczy. Widziałam ją później bijącą w dzwony cerkwi. Wokół domy, kiedyś okazałe, teraz w ruinie, deszcz, ociekające wodą bzy, łąki. I wilki. Podobno dwa lata temu zjadły parę Niemców idącą górami z Tsalki. Nocą, kiedy spali w namiocie. To usłyszałam od ekspedientki w sklepie spożywczym, po drodze. Bardzo uprzejmej- zrobiła mi kawę. W katedrze odprawiało się jakieś nabożeństwo, więc nie wchodziłam, żeby nie przeszkadzać. Było tam sporo ludzi- stały mijające mnie wcześniej samochody. Była też tablica informacyjna- z mapą. Kiedy ją studiowałam podszedł chłopak mówiący dobrze po angielsku. Nie znał tras. -Nie przejmuj się nabożeństwem wejdź do katedry, pada deszcz. Podeszłam bliżej i zostałam zaproszona na wesele. Takie rzeczy chyba tylko w Gruzji. Para młoda skończyła już 60 lat. Od dawna byli małżeństwem, ale nie mieli kościelnego ślubu. Za komuny był niemile widziany, więc nadrabiali to teraz. Siedząc przy suto zastawionym stole zrozumiałam po co Gruzinom wielkie domy. W mniejszych nie zmieściłoby się 50 osób.
Mężczyzna, który mnie zaprosił- David- syn młodej pary powiedział, że widział jak szłam, potem studiowałam mapę i pomyślał, że najlepszy sposób żebym nie dała się zjeść wilkom to zgarnąć mnie ze sobą do domu. To on wysłał mówiącego po angielsku chłopaka. Lało, jedzenie było bardzo pyszne. Ludzie mili. W sumie to wcale nie żałowałam. -Niedźwiedzie to nic, są wegetarianami, ale wilki to u nas wielki problem- usłyszałam.
Jedni z gości podrzucili mnie wieczorem do Brintvisi. Był tam monastyr na mapie zaznaczono szlaki. Nie znalazłam ich. Nie doszłam też do monastyru, droga, wyglądająca jakby nikt nią nie chodził od lat prowadziła ciemnym lasem. Nie podobała mi się. Bałam się, że utknę na noc w jakimś przerażającym miejscu. Po godzinie czy dwóch błądzenia pośród opuszczonych domów- jakiejś chyba wymarłej wsi, już o zmierzchu machnęłam na pierwszy przejeżdżający samochód. -Mam tu Polkę- kierowca opowiadał tę rewelację przez telefon, po rosyjsku- no stała na drodze, to zabrałem…
W samochodzie była jeszcze rodzina- para z córką. Wszyscy pracowali razem, robili ogrody. Mieszkali w Mtshkheta. Wasilij- kierowca i szef zaprosił mnie do siebie na noc, po czym żebym się go nie bała kazał się zamknąć w pokoju na klucz. Zamknęłam, całkiem niepotrzebnie. Czując się chory najadł się czosnku z wódką i padł. Spałam na podłodze w kuchni (na swoje życzenie, bo mogło być odwrotnie). Wstałam o siódmej, zostawiłam kartkę kiedy wracam i otworzyłam drzwi do sypialni. Klucze do mieszkania znalazłam wisiały na ścianie. Kiedy wróciłam Wasilij jeszcze spał, ale musiał wstać w międzyczasie, bo zabrał kartkę. Poradził mi żeby jechać do Davit Garedżi. I tak zrobiłam. Marszrutka do Tbilisi minęła monastyry, które rano zwiedziłam. Piękne, dla Gruzinów przede wszystkim święte. W jednym podobno pochowano szaty Chrystusa. -Gdybyś miała wiarę, byłabyś pewna, że tak- to się czuje-tłumaczył mi wieczorem Wasilij zalewając utarty czosnek dwudziestoletnią wódką. -Trudno, co zrobić, mam tylko tą…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »