Gruzja jesienią cz1-Pankisi

Nie wiem dlaczego nie fotografowałam w podróży. A może fotografowałam i zdjęcia zginęły? Jak przez mgłę pamiętam dojazd do Tbilisi (z Kutaisi autobusem Georgian Bus, jak zwykle), nocne poszukiwanie hotelu na starym mieście. Wielki pokój, kiedyś pewnie luksusowy z barkiem, czajnikiem, łazienką. Za jedyne 25 euro. -Hotel Ata, idź jak do kolejki i za śmietnikiem w prawo- Napisałam sms do Jose nie wiedząc, że w niedzielny poranek Plac Niepodległości będzie zamknięty. Będą tam kręcić jakiś film.- Science fiction- usłyszę rano od zziajanego Jose. Jakieś pojazdy jak kosmiczne czołgi, techno mundury… musiałem obejść pół starego miasta. Plecak Jose waży 34 kilogramy. -Zostawmy coś- marudzę, bo mój też grubo przekracza 20, a przecież mam jeszcze torbę z aparatem, obiektywami. Wyciągamy, segregujemy, pakujemy stertę niepotrzebnych rzeczy. Pani menadżerka odmawia. -Nie możecie zostawić, nie na miesiąc. Kiedyś coś wzięliśmy i mieliśmy kłopot. Wyrzucamy podręczną torbę Jose resztę dzielimy pomiędzy siebie i bierzemy. Na szczęście, ale to okazuje się dużo później.

Miejski autobus, marszrutka do Akhmeta o 13-tej. -Ile to potrwa?- pytam kierowcę i aż zamieram-4 godziny! Busik tłucze się przez Góry Gomborskie. Widoki piękne, ale duży podjazd, idzie powoli. Potem długi zjazd na wprost zamglonych gór. Omijamy Telavi, staram się coś wyczytać z mapy, ale droga dziurawa, trzęsie, mdli. Odpuszczam.- Chcecie do Matani?- pyta na koniec kierowca, chcemy, bo wydaje mi się, że to po drodze. Zostajemy sami. Próbujemy wytłumaczyć o co nam chodzi. -Do Tusheti? Pieszo?- lepiej drogą, podwiozę was do Alvani. To blisko, wiemy że z Alvani jest szosa, ale upieramy się zostać w Pankisi. W Matani kierowca zawraca, nie ma taksówki. Wracamy do Akhmeta, nie umiemy zaprotestować. W Akhmeta też nie ma taksówki, ale nasz przewodnik jest uparty. Podjeżdża samochód z bagażnikiem zamykanym na kijek. -15 lari -słyszymy więc się zgadzamy, chociaż w sumie nie wiemy na co. Mijamy dolinę pełną zadbanych wsi. Wysokie płoty, niemal nie widać domów. Przed sklepem manekiny w hidżabach. Jaskrawo poowijane chustami dziewczynki bawią się w berka. Sprzedawczyni w sklepie spożywczym (Jose zapomniał chleba) ma na głowie kwiaciastą chustkę. Chłopcy ubrani europejsko jak wszędzie. W Pankisi mieszkają Czeczeni. Muzułmanie, chociaż w Gruzji od wieków. -Mają dużo kontaktów z Rosją- słyszymy. W tonie kierowcy brzmi niepewność. Obawa -Dobrzy ludzie- dopowiada szybko, bo tak trzeba. Kaukaz to tygiel. Każda dolina może tu być innym narodem. To czy wytrwają razem, wymaga taktu. Tolerancji. Taksówka dojeżdża do końca drogi. Kierowca kasuje 20 lari. Na poboczu stoi szlakowy znak. Na chwilkę zostajemy sami, ale zaraz podchodzi Rosjanin. Wypytuje. Chce wiedzieć gdzie idziemy, obejrzeć mapy. Palcami pokaleczonymi przez piłę, z poobcinanymi opuszkami, zniekształconymi paznokciami wodzi po laminowanym papierze, ale mapa ma łacińskie litery. Nie umie przeczytać.  -Jakiś problem?- pyta po angielsku Gruzin z plecakiem. Rozmawiamy z nim chwilkę i idziemy. Nie tam gdzie planowaliśmy- do Tbatany. Nie chcemy żeby Rosjanin wiedział gdzie śpimy. Był jakoś nadmiernie natrętny. Wystraszył nas. Idziemy drogą do Khadori, a potem innym szlakiem wzdłuż rzeki. Nie ma go na naszej mapie, ale przy drodze ustawiono lepszą. Zapamiętujemy, fotografujemy. Jesteśmy na 700-set metrach, a czeka nas podejście na 3000. Chwilkę przez zmrokiem widzimy po drugiej stronie rzeki kemping. Jest też most, więc przechodzimy. Rozbite na trawce namioty są puste. Stawiamy swój przy piknikowych stołach. Woda jest odłączona, ale znajdujemy źródło. Padamy, jesteśmy zmęczeni.

Rano odnajdujemy nadrzeczny szlak. Wspina się lasem, kilka razy przechodzi potok, teraz spokojny, ale wiosną, na pewno monstrum. Droga kończy się niespodziewanie, zerwana przez nurt. W mule przy brodzie odbił się ciąg niedźwiedzich łap. Idziemy za nimi, odnajdujemy ścieżkę, znów wspinamy się przez ciemny las, kiedyś być może inny, zamieszkany. Co jakiś czas widzimy skupiska włoskich orzechów, pewnie sadzonych kilkaset lat temu. W gąszczu dzikie jabłonki, dzikie grusze. Kępy pokrzyw, kępy dorodnych kań. Nie zbieram, nie mamy jak usmażyć. Nad lasem polana i drogowskaz. Siadamy, rozwijamy mapę i nagle z czystego nieba pada deszcz! Jak to? Przecież prognoza zapowiadała pogodę? Myślimy, uciekamy do opuszczonych już pasterskich szałasów. Jeden jest luksusowy. Kuchnia na zewnątrz, sypialnia z dużym łóżkiem. Rozsiadamy się tam i zostajemy. Podeszliśmy ponad 1000 metrów, wystarczy nam na jeden raz. Deszcz pada przez całą noc. Śpimy wspaniale. Rano w błocie odnajdziemy ślady niedźwiedzich łap. Nic dziwnego obok kilka rezerwatów przyrody.

Share

4 komentarze do “Gruzja jesienią cz1-Pankisi”

    1. :) podobno jak zobaczył ten kubek w sklepie za nic go nie mógł zostawić i kupił, a potem nie pozwalał mi w nim gotować żeby napis nie zszedł :) (kubek jest z Torli, popatrz przy okazji może mają też Edwarda? :)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »