Gruzja jesienią cz12 Shatili

Nocą zmieniła się pogoda. Bure chmury, czasem drobniutki deszcz. Ścieżka do Mutso biegła równolegle do polnej drogi, ciasnej surowej, wciśniętej w kanion. Ktoś pobudował mnóstwo kopczyków, postawiał mostki- akrobatyczne, ale bardziej kuszące niż brody. Pewnie stawia się je co roku, bo wiosną dolinę wypełnia rzeka. Za zabudowaniami, które jak głosił odręczny napis są też hostelem szlak wyszedł na polną drogę, tu już częściej używaną i grubszą. Niedaleko stamtąd do Mutso- bajkowej, zbudowanej na szczycie góry wsi. Niezamieszkałej. Zanim tam doszliśmy zatrzymał nas posterunek pograniczników. Oddaliśmy przepustkę z Girevi, okazało się, że potrzebujemy kolejnej. Nasze wyjaśnienia gdzie chcemy iść wywołały konsternację i zamęt. Ktoś dzwonił po oficera, ktoś próbował przesłuchać Jose i załamany efektem odstawił karabin niemal go opierając o piec. Rozpalony! Jose zajął się zabawianiem psa, z nim się bez problemu dogadał. Kapitan, nadjechał i z początku się na nic nie zgodził. Że granica, że śnieg, że idzie zima. Ale byłam uparta. Wyciągnęłam wydrukowane mapy, wyciągnęłam mapy z Geolandu, pokazałam mój plan (czyli tyranozaurusa). To podziałało. Wytargowałam kompromisowe obejście. Zamiast wejść na bliską, ale wysoką przełęcz (3600 m npm) zgodziliśmy się podjechać kawałek i przejść grań w jej najniższym miejscu. Tak jak robi to droga. Kapitan odjechał, posterunkowy wystawił papiery po gruzińsku stawiając na pierwszym miejscu Jose. -Podpisz- zawołałam go. Pies wyglądał na rozczarowanego. Kiedy odchodziliśmy żołnierze musieli go przytrzymać.

Mutso było bezludne, ale w remoncie. Wdrapanie się tam zajęło nam chyba z pół godziny. Długo snuliśmy się pomiędzy kamienną zabudową zaglądaliśmy do wnętrz. Z samej góry, teraz zrytej przez remont (pobierano tam kamienie do rekonstrukcji) był wspaniały widok na dolinę prowadzącą do Shatili. Schodząc spotkaliśmy dwóch Austriaków. Jeden pogadał chwilkę z Jose po hiszpańsku. W restauracji (w zasadzie barze) też byliśmy sami. Mżył deszcz, smakowała nam zupa. Nie było nic do kupienia prócz orzeszków. Nad nurtem wisiała toaleta- jak wszędzie w Gruzji. Rzeka- źródło wody dla kolejnych wsi, też obstawionych toaletami… Ruszyliśmy wzdłuż niej, drogą. Tu, w Chewusuretii piętrzyły się stogi siana- znak że ludzie zostaną na zimę. Architektura też inna niż w Tuszetii. Dużo plecionek z wikliny, czy może brzozowych gałązek. Drzwi z krowich skór. Zabudowania ciasne, bliskie obórek- pewnie ze względu na zimowy śnieg. Tynki z gliny. Podobało mi się, pomimo tego że znów szliśmy drogą. Jose nieco się nudził. Kiedy minął nas samochód Austriaków i kierowca zagadnął czy nie chcemy podjechać, zgodził się natychmiast. Pewnie dobrze, bo droga zgrubiała, poszerzyła się, wbiła w ciemny las bez widoków. Panowie zostawili nas przed hostelem, jeszcze na szczęście otwartym (ostatni dzień). Rozwiesiliśmy pranie, zwiedziliśmy zabytkowe miasteczko- większe i bardziej rozległe niż Mutso, zdecydowanie bardziej znane, ale chyba jednak mniej ciekawe. Może przez turystów. Pod wieczór udało nam się też zdobyć chleb (zamówiony w wiklinowej piekarni, pieczony na naszych oczach), nie było sklepu. W jednej z restauracji, na zapleczu kupiliśmy ostatnie płatki owsiane. Shatilli zamykało się już na zimę. Pod zabytkowymi murami płonęły śmieci, jak się okazało pod naszym praniem też… Zapach tlących się plastików dusił, zmieniał smak kolacji, i dziwił- bo przecież obok kontenery-puste! Po zmroku wyszliśmy jeszcze raz. Wieś ciemna, świeciły tylko hotele. Te nieliczne, jeszcze nie zamknięte i te w budowie szykowane na następny sezon. Shatilli rozrastało się, zmieniało w oczach. Zmierzch zgęstniał w ciągu kilku minut. Trudno było coś wypatrzyć, ale aparat nastawiony na długi czas uzbierał światło. Wiało i było bardzo zimno. Wróciliśmy i zastaliśmy w naszym lokum budowlańców. Gotowali fasolę na butli z gazem.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »