Gruzja jesienią cz9 Girevi

Poranek mroźny, długo szliśmy w cieniu. Wzdłuż rzeki, cały czas drogą, chociaż na mapie to już powinna być ścieżka. Na słońce wyszliśmy w kolejnej wsi. Parsma wydawała się opuszczona, ale przy jednym z hosteli stał samochód, a na nasz widok pojawił się jakiś facet. Ucieszyliśmy się. Fajnie było wypić kawę (i przy okazji skorzystać z wifi, w Chesho go nie było). Na wzgórzu nad nami, w ruinach wież pasło się owcze stado. Niebo idealnie błękitne. Ruina kościółka z zakazem podchodzenia dla kobiet… Pięknie. Tuż przed Girevi ścieżka oddziela się na chwilkę od drogi. Zostaje na skalistym brzegu zbyt stromym żeby wcisnąć samochody. Muszą przejeżdżać brodem, dwukrotnie. My poszliśmy po skałach prowadzeni przez szlakowe znaki, które tu z żółtych zrobiły się czerwone. Girevi też wydawało się senne, wojsko zamknęło na zimę budkę gdzie się załatwia papiery i trochę kluczyliśmy zanim zrozumieliśmy gdzie iść. Wytłumaczyli nam to Polacy, kilkuosobowa grupa idąca w przeciwną stronę. Z Shatili. Chwilkę pogadaliśmy, wymieniliśmy najważniejsze informacje. Zajrzeliśmy jeszcze na chwilkę do pensjonatu na górce, gdzie jeszcze uchowało się piwo (niestety nie było ciemnego, tradycyjnie warzonego w Tuszetii), kupiliśmy miskę winogron… Leniwy bardzo cywilizowany dzień.

Pogranicznicy urzędowali w baraku nad rzeką. Zabrali dokumenty i zostawili nas na zewnątrz pod opieką, milczący uzbrojony żołnierz krążył obok strasząc kozy (pewnie też wojskowe). -Katarzyna?- usłyszałam za kwadrans. -Tu proszę podpisać. Dokument po gruzińsku. Niewiele udało nam się odczytać, wywnioskowaliśmy tylko, że mamy 4 dni. Karteczkę trzeba było oddać w Mutso. Standardowa przygraniczna procedura.

Dalej ścieżką, przez ruiny z dobrze zachowaną wieżą, wzdłuż rzeki do ostatniej wsi, niezamieszkanej. Siedząc tam i podziwiając mury stawiane bez żadnej zaprawy, pewnie średniowieczne spotkaliśmy przewodnika z turystą. Jechali konno w przeciwną stronę niż my. Poza tym minął nas konny pasterz i wyżej chłopacy ze stadkiem wołów. Było cicho, spokojnie. Bardzo pięknie. Nie spieszyliśmy się. Szliśmy do opuszczonego domu, o którym nam powiedzieli Polacy. Niedaleko. Jakieś 8 km od Girevi.

Wciśnięty dziwnie w zbocze przy ujściu żlebu z daleka wyglądał bardzo porządnie. Wysoki, mury podobne do średniowiecznych, ale z zaprawą, nowy dach. Z bliska widać, że róg zmiażdżyła lawina. Być może mieszkańcy Tuszeti, którzy nigdy tu nie bywają zimą nie wiedzieli gdzie bezpiecznie postawić dom. A może ktoś po prostu zaszalał, starając się być blisko źródła. Tak czy siak połowa domu ma się dobrze i nosi ślady licznych biwakowań. Dobrze nam się tam mieszkało. Jose wybudował ładny stół z porzuconych kafelków i desek. Postawiliśmy namiot na materacach.

Wieczorem podszedł do nas sąsiad. Pasterz ze stadem. Pytał czy mamy papierosy.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »